Jeśli jesteście nałogowymi czytelnikami i czytelniczkami i wiecie, co w literackiej trawie piszczy, na pewno na księgarnianych lub wirtualnych półkach natknęliście się w ciągu ostatniego roku na książki Wydawnictwa Pauza. Jeśli choć jedna z nich trafiła do Waszych rąk, zapewne przepadliście i uważnie obserwujecie, jakie utwory w następnej kolejności planuje wydać Anita Musioł – założycielka tej oficyny.
Anita Musioł to wydawczyni, która po 15 latach kierowania redakcjami tak dużych wydawnictw i firm jak Egmont Polska, Świat Książki, Grupa Wydawnicza Foksal, postanowiła otworzyć własną działalność – właśnie Wydawnictwo Pauza.Zapraszam do lektury naszej rozmowy!
Najpierw chciałabym zapytać, co w Pani przypadku złożyło się na decyzję o założeniu własnego wydawnictwa? Jakie czynniki sprawiają, że człowiek postanawia: „Chcę teraz realizować własne cele, być swoją własną szefową, mieć swobodę działania?”. Ile czasu minęło od podjęcia decyzji do realizacji zamierzeń?
Anita Musioł: Zajęło to około 6 miesięcy po odejściu z ostatniego miejsca pracy, więc nie aż tak długo. Uznałam, że warto szybko stworzyć wydawnictwo, nie pozostawać zbyt długo poza rynkiem.
Postanowiłam, że to być może jest dobry moment – zarówno zawodowo, jak i prywatnie. Osiągnęłam bardzo wiele na naszym rynku wydawniczym, moje dziecko było już trochę większe, byłam w wieku, w którym chciałam dokonać zmian w swoim życiu. Stwierdziłam, że to lepsze rozwiązanie niż ponowny powrót do wielkiego wydawnictwa, działanie nie na swoich zasadach, wydawanie tych książek, które nie do końca chciałabym wydawać. W dużych firmach nad pojawieniem się książki na rynku pracuje cały zespół, są ogromne budżety, czasem wydaje się komercyjne tytuły – właśnie po to, by zarobiły. Nie zawsze wszyscy się z podjętymi decyzjami zgadzają, a ja chciałam mieć pełną swobodę działania.
Od samego początku myślałam o tym, jakie książki będę wydawać, jak wydawnictwo ma się nazywać, ale zaczęłam też liczyć, bo jestem osobą bardzo ostrożną. Nie miałam środków, żeby móc sobie pozwolić na wydawanie pieniędzy bez wyliczenia czegokolwiek. W poprzednich moich pracach zajmowałam się budżetowaniem i robieniem planów wydawniczych, więc to obszar, który nie jest mi obcy.
A skąd pomysł na logo i nazwę wydawnictwa?
Chodziło mi o znalezienie czasu na przerwę na czytanie w codziennym zabieganiu. Wydawane przeze mnie książki miały być takimi, na których trzeba się skupić i które dłużej zostają w głowie. Pomyślałam, że „pauza” jest dobrym określeniem tego, co chcę wyrazić.
Jeśli chodzi o logo, podobne zobaczyłam na Instagramie jakiejś niezależnej księgarni w Kanadzie – składało się z liter z maszyny do pisania, co mi się strasznie spodobało. Najpierw sama zrobiłam mały kolaż domowym sposobem – poprzycinałam literki i stwierdziłam, że fajnie wyglądają, ale wolałabym, żeby były narysowane. Poprosiłam więc o pomoc mojego kolegę Andrzeja Tylkowskiego, właściciela i współtwórcy firmy Ilustris, który jest utalentowanym rysownikiem. Zaczęliśmy współpracę i w końcu wybraliśmy ostateczną wersję.
Najpierw chciałam, by logo nie było literą, ale symbolem. Jednak pauza lub półpauza w kółeczku wygląda jak znak stop. Nawet znajomy zajmujący się na co dzień marketingiem ostrzegał: „Absolutnie nie, to się będzie źle kojarzyć”. Stwierdziłam więc, że nie będę kombinować, tylko wybiorę samo „P” i jestem bardzo z tego wyboru zadowolona.
Jak poszukuje Pani książek, które warto wydać? Czy przeprowadza Pani research, czy niejako znajduje je Pani samoistnie, czy inspiracją bywają rozmowy, lektury? A gdy już znajdzie Pani książkę, którą chciałaby Pani wydać, jak przebiega sam proces wydawniczy – od czego się zaczyna i na czym się kończy?
Oczywiście rozmowy są bardzo cenne, czytanie prasy zagranicznej przeglądanie internetu też, jednak najważniejszą rzeczą jest to, że mam określony profil, wiem, czego szukam. Czyli książek zagranicznych, z tzw. wyższej półki, najlepiej nagradzanych lub nominowanych do nagród. To bardzo zawęża pole manewru. Czytam najlepiej po angielsku, więc musi to być książka wydana po angielsku.
Właśnie – czy skusiłaby się Pani na wydanie książki, która nie została wydana w tym języku, której Pani nie mogła w całości przeczytać?
Niedawno kupiłam pierwszą książkę wbrew swojej zasadzie, przeczytałam tylko we fragmentach, bo całość nie została jeszcze przetłumaczona na angielski. Zawsze staram się przeczytać każdy utwór do końca, ale ten akurat została mi polecony, opowiedziany w taki sposób, że się skusiłam. Jest to książka szwedzka, zostanie wydana w przyszłym roku. Poleciła mi ją tłumaczka Dominika Górecka, która przeczytała tę pozycję na moją prośbę. No i zachwyciła się nią. Jednak to absolutnie wyjątkowa sytuacja, która szybko się nie powtórzy, bo budzi u mnie lekki niepokój – przed podjęciem decyzji lubię dokładnie znać to, co wydaję.
Właściwie w wydanych przez Pauzę książkach większości chyba wcale nie stanowią książki wydane w oryginale po angielsku?
W zeszłym roku na pięć wydanych książek trzy były anglojęzyczne, a w tym roku z dziesięciu w oryginale po angielsku została wydana połowa utworów.
Dlaczego wydaje Pani tylko prozę zagraniczną?
Ponieważ wydawałam już pisarzy polskich w moich poprzednich miejscach pracy i wiem, z czym się to wiąże. Po pierwsze – praca nad tekstem z autorem. Gdy kupuję książkę zagraniczną, jest już napisana, nie trzeba na nią czekać np. 2 lata.
Kupując zagraniczną książkę wiem też, jak się sprzedała w innym kraju. Nie pracuję z tekstem, jest on co tłumaczony, ale to zupełnie inna praca niż ta z kimś, kto dopiero pisze książkę, przychodzi do wydawcy z fragmentami – cały ten proces jest bardzo absorbujący, czasochłonny. Prowadząc jednoosobowe wydawnictwo nie byłabym w stanie temu podołać.
Poza tym, wydając polskich autorów, trzeba czytać niezliczone propozycje wydawnicze. Zawsze informuję – zarówno na stronie wydawnictwa, na profilu na Facebooku, jak i w każdym wywiadzie – że nie wydaję polskich książek, a i tak dostaję propozycje wydawnicze – i to 5-7 dziennie. Gdybym ogłosiła, że wydaję polskich pisarzy, dostawałabym pewnie z 10-20 tekstów dziennie. Nie byłabym w stanie sama tego przeczytać, pomijając już pracę z autorem.
Pięć książek Pauzy wydanych w 2018 roku: „Tirza” Arnona Grunberga, „Pierwszy bandzior” Mirandy July, „Legenda o samobójstwie” Davida Vanna, „Nasz chłopak” Daniela Magariela i „Historia przemocy” Édouarda Louis.
A skoro o pracy mowa: jak wygląda proces wydania książki – od wybrania konkretnego utworu do jego pojawienia się na półkach w księgarni?
Najpierw czytam – wybieram to, do czego chcę kupić prawa. Trwają krótsze lub dłuższe negocjacje na temat zakupu praw, warunków. Zazwyczaj rozmawiam z agentami pisarzy, bo wydaję książki zagraniczne, a zagraniczni pisarze najczęściej mają agentów.
Potem wybieram tłumacza – myślę, kto mógłby dobrze książkę przetłumaczyć i sprawdzam, czy miałby czas w danym momencie. Zlecam tłumaczenie, szukam redaktora, potem jest jeszcze korekta, skład, druga korekta po składzie i czasem jeszcze zdarza się trzecia albo nawet i kilka korekt nieformalnych, bo ktoś ten tekst czyta i znajduje coś, co trzeba poprawić. Później trzeba jeszcze stworzyć projekt okładki, który musi zostać zaakceptowany przez autora (za pośrednictwem agenta).
Potem podpisuję wszystkie umowy, wprowadzam tytuł do bazy u odbiorców – u hurtowników, w sklepach internetowych. Następnie przychodzi czas na załadowanie okładek i opisów książek do baz hurtowni i sklepów, zlecenie druku, a potem książka jest już gotowa i pozostaje mieć nadzieję, że będzie się dobrze sprzedawać. Cały czas też sprawdzam, czy nie brakuje towaru, czy nie trzeba kontrahentom dosłać kolejnych egzemplarzy, czy nie jest potrzebny dodruk. Często też się wybieram do księgarń, rozmawiam o tym, jak się książki sprzedają, zadaję pytania.
Czy w przypadku każdej książki ten proces wydawniczy przebiega tak samo?
Czasem kupuję książkę szybko, bo wiem, że może być zainteresowanie innych wydawców lub zbliża się newralgiczny moment, np. targi książki. Wtedy warto się pospieszyć, by ktoś z większym budżetem nie kupił danego tytułu.
Szybko – bo w sześć miesięcy – udało mi się wydać „Historię przemocy” Édouarda Louis. Chciałam, by pojawiła się na festiwalu Literacki Sopot, ponieważ autor został na niego zaproszony. Trzeba jednak wziąć pod uwagę fakt, że książka jest krótka – ma około 200 stron, a zarówno tłumaczka, jak i redaktorka szybko nad nią pracowały. Co więcej, agent wiedział, że autor będzie zaproszony, więc i on się pospieszył. Zazwyczaj nad wydaniem książki pracuję 9-10 miesięcy.
To dość długo…
Długo. W dużych wydawnictwach te procedury trwają jeszcze dłużej, ale jest zapas książek, które można w zamian wydać. Ja nie mam zapasów, bo też nie chcę blokować gotówki w książkach, których nie wydaję na bieżąco. Dlatego pracuję z ludźmi odpowiedzialnymi, dotrzymującymi terminów. W pierwszym roku wydałam pięć tytułów – gdyby jeden wypadł, powstałaby duża wyrwa w moim planie.
W tym roku wydam dziesięć pozycji – gdyby wypadła jedna-dwie, to też byłoby już sporo. W dużych wydawnictwach te terminy są bardziej luźne, ruchome. Chyba że chodzi o książki historyczne, reportaże dotyczące konkretnego zdarzenia – tych nie można wydać później niż np. rocznica jakiegoś wydarzenia. Natomiast jeśli powieść pojawi się na rynku dwa miesiące później, o ile nie ma w planach np. wizyty autora, to dla dużego wydawnictwa nie stanowi wielkiej różnicy. Dla mnie jednak tak, dlatego bardzo dbam o to, żeby moi współpracownicy byli sprawdzeni.
Jak w przypadku Kamy i Łukasza Buchalskich i „Pierwszego bandziora”?
Tak, ten sam duet pracował również przy wydaniu opowiadań Mirandy July, które ukazały się w styczniu, a także przy książce Otessy Moshfegh, również zaplanowanej na ten rok. Kama, redaktorka, współpracowała ze mną też przy „Tirzy” Arnona Grunberga, który zresztą będzie gościem Big Book Festivalu w czerwcu.
Jestem zadowolona z tej współpracy. Tym bardziej, że dla mnie jako wydawcy jest ona nawet łatwiejsza – podczas wydawania książki najpierw redakcja otrzymuje tłumaczenie, później przedstawia tłumaczowi poprawki, na które ten może się zgodzić lub nie. U państwa Buchalskich jest tak, że sami to ze sobą ustalają, jest to już uzgodnione. I tak naprawdę ze mną już tylko rozmawiają o jakichś zmianach, propozycjach alternatywnych.
Bardzo dobrze czytało mi się „Pierwszego bandziora”. W tłumaczeniu nie zaginął ekscentryczny duch July.
Tak, z jej opowiadaniami jest podobnie. Pierwszym tłumaczeniem, które zlecałam, była „Legenda o samobójstwie”. Sądziłam, że w przypadku tej książki lepiej sprawdzi się mężczyzna, myślałam trochę odruchowo, że lepiej wczuje się w klimat książki – tam jest dużo przyrody, polowania, tzw. męskich zajęć. Oczywiście to stereotyp, ale czasami myślimy stereotypami. I miałam dwóch czy trzech tłumaczy-mężczyzn, z którymi chciałam pracować, ale akurat w tym konkretnym terminie byli zajęci. Mnie natomiast zależało na czasie, bo to była pierwsza książka Pauzy, a dość późno ogłosiłam, że zakładam wydawnictwo i wydaję akurat tę pozycję. To było sześć miesięcy przed premierą.
Jeden ze wspomnianych mężczyzn polecił mi Miłkę Jankowską, która później tłumaczyła dla mnie również „Naszego chłopaka” Daniela Magariela, „Florydę” Lauren Groff, „Przyjaciela” Sigrid Nunez i opowiadania Sarah Hall. Będzie też tłumaczyć drugą książkę Davida Vanna, „Brud”. Jest fantastyczna tłumaczką i świetną osobą, bardzo dobrze się dogadujemy, mamy podobny tryb pracy. Często rozmawiamy, nawet o książkach, których w końcu nie wydaję, po prostu chcę znać jej zdanie. To była pierwsza tłumaczeniowa współpraca Pauzy i jedna z tych, które najbardziej cenię.
W przypadku Miłki potwierdziła się zasada, że warto współpracować z doświadczonymi, sprawdzonymi, rzetelnymi tłumaczami, którzy wspaniale czują język (i obcy, i ojczysty), którzy nadają na tych samych falach co wydawca. Z kolei współpraca z Łukaszem pokazała, że początkujący tłumacz, który świetnie zna język i jego „zakamarki”, może sobie wspaniale poradzić nawet z tekstem pełnym wyzwań, że warto takiej osobie też dać szansę.
A to połowa premier Pauzy przewidzianych na rok 2019: „Czekaj, mrugaj” Gunnhild Øyehaug (Czekam bardzo! Na szczęście już niedługo – premiera 27.03.), „Pasujesz tu najlepiej” Mirandy July (książka już w sprzedaży), „O zmierzchu” Therese Bohman (również można ją już kupić), „Piękna młoda żona” Tommy’ego Wieringa (premiera 13.03.) i „Floryda” Lauren Groff (ukaże się 24.04.)
Jak ocenia Pani szanse powodzenia danej książki? Czy wyłącznie na podstawie liczby sprzedanych egzemplarzy? Czy można się pokusić w tym przypadku o zaufanie intuicji?
Z tym różnie bywa. Wiadomo, że jeśli recenzje są fatalne, to danej książki zazwyczaj w ogóle nie czytam, bo jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby powieść, która zebrała wyłącznie złe recenzje, mnie absolutnie zachwyciła. Zdarzają się książki kontrowersyjne, jak wydane przeze mnie w W.A.B.-ie „Małe życie”, które budzi skrajne emocje. Są osoby, które twierdzą, że to czytadło, grafomania, bardzo zła rzecz, ale są i ci, których zdaniem to fantastycznie napisana książka. Zdania są często podzielone, ale jednak książki, o których nikt nie ma niczego dobrego do powiedzenia (ani krytycy, ani czytelnicy) zazwyczaj są jednak słabe.
Nie tylko nie kieruję się wyłącznie sprzedażą zagraniczną, ale czasem… nie kieruję się też polskimi wynikami sprzedaży. Dobrym przykładem jest wydana jeszcze przeze mnie w W.A.B.-ie powieść „Byłam Eileen” wspomnianej wcześniej Ottessy Moshfegh. Ta książka się słabo sprzedała, mimo bardzo dobrych recenzji. Wydaje mi się, że dlatego wydawca nie chciał się zdecydować na opublikowanie jej kolejnych książek. Zobaczymy, czy to nie był błąd, że ja się jednak na to zdecydowałam, oby nie!
Z drugiej strony wydaję tak uznaną pisarkę jak Lauren Groff, której „Fatum i furia” świetnie się sprzedała i która w Stanach jest ogromną gwiazdą, nominowaną do National Book Award, jednej z najbardziej prestiżowych nagród literackich na świecie. Jej poprzedni wydawca też nie był zainteresowany dalszą współpracą w autorką, pewnie dlatego, że „Floryda” to opowiadania – więc bywa różnie.
A czy wydawanie książek w Polsce się opłaca? W 2018 roku tylko 38% Polaków przeczytało minimum jedną książkę. W porównaniu np. ze Szwedami, u których odsetek ten wynosi 81% – to bardzo mało.
To jest odwieczna dyskusja. Wydawcy często rozmawiają ze sobą o tym, czy te badania oddają rzeczywisty stan rzeczy. Bo jednak ktoś te książki kupuje, oficyny cały czas się utrzymują.
Znajomi spoza rynku wydawniczego też mówią: „Kiedyś było lepiej”. Tak jak księgarze narzekają, że nie ma już małych księgarni, tak sklepikarze mówią, że kiedyś były małe, lokalne sklepiki, a teraz są wielkie markety.
Z jednej strony nie można zaprzeczyć, że bywało lepiej – na początku lat 90. sprzedawało się po 100 000 dobrej literatury, bo jej wcześniej po prostu nie wydawano. Pamiętam, gdy zaczęłam pierwszą pracę w wydawnictwie Egmont (literatura dziecięca). To było w 2002 roku – wtedy firma była na rynku już 10 czy nawet 15 lat, zaczęła funkcjonować zaraz po zmianach politycznych w Polsce. Osoby, które tam pracowały od początku, mówiły: „O Boże, jakie teraz mamy małe nakłady. Kiedyś to było”. Faktycznie wiele się zmieniło, ale są wydawcy, którzy od lat utrzymują się na rynku, m.in. Rebis, Albatros, Muza, Czarne.
Dla mnie jednak nie było tematu założenia innego biznesu, tzw. przebranżowienia się. Decyzja dotyczyła tylko tego, czy założyć własne wydawnictwo, czy pracować „dla kogoś” do emerytury. Wiedziałam, że chcę robić coś, na czym się znam, a znam się na książkach, bo pracuję w tej branży już teraz ponad 20 lat, całe moje życie zawodowe jest związane z książkami. Nie wyobrażam sobie, że zakładam np. cukiernię albo biznes modowy. Nikt też nie zaprosił mnie do współudziału w żadnym innym biznesie, może wtedy zainteresowałabym się zmianą branży. Stwierdziłam, że muszą coś zrobić sama albo szukać pracy etatowej.
Słyszałam ostatnio od znajomych, że 80% procent start-upów, które odnoszą sukces to start-upy działające w obszarze, na którym właściciel się zna. Te, których właściciele nie odnoszą sukcesów, są zazwyczaj prowadzone przez osoby z podejściem: „Miło jest być w kawiarni, nigdy nie pracowałem w kawiarni, nie znam nikogo, kto ma kawiarnię, założę własną i zostanę baristą, zobaczę, jak będzie”. Otóż zazwyczaj w takich przypadkach jest po prostu źle, bo nie mamy pojęcia o swojej nowej pracy, nie mamy kontaktów, nie mamy doświadczenia.
W moim przypadku jest inaczej – mam i doświadczenie, i kontakty. Czy korzystam z tego, że znam agentów literackich? Oczywiście, w pewnym sensie tak. Mogę do nich napisać: „Słuchaj, założyłam wydawnictwo, chciałabym coś kupić. Czy możemy spotkać się na targach?”. Nie jestem jedną obcą osobą, która pisze do drugiej obcej osoby. Trudno pozbyć się tych relacji, skoro one po prostu są – i dobrze, na tym m. in. polega przewaga osoby, która zna branżę.
Będąc tyle lat na rynku wiem też, że są hurtownie, które upadły, że są bardziej i mniej wiarygodni kontrahenci i że zdarza się, iż któryś tłumacz nie dotrzymuje umowy i terminów. Wiem, kto tak robi i nie zlecę tej osobie pracy, mam też świadomość, że taka rzecz może się w ogóle zdarzyć. Ktoś, kto nigdy nie pracował w na naszym rynku wydawniczym tego nie wie i może wpaść w jedną z wielu pułapek, które ja ominę.
Przykład płatności jest też bardzo ważny. Często rozmawiam z ludźmi początkującymi w branży, którzy nie wiedzą, żeby np. nie handlować z firmą x, bo nie jest wiarygodna. A jeśli całe nasze życie opiera się na pieniądzach z książek, to warto mieć jednak o tym pojęcie.
A co Pani sądzi o roli mediów społecznościowych, zwłaszcza Instagramu i Facebooka, w promowaniu książek? Swoje profile mają tam pisarze, wydawcy, także Wydawnictwo Pauza.
Jest grupa osób, które potwornie krytykują reklamę na Instagramie i w ogóle w internecie. Są różne – mniej lub bardziej bezpośrednio wyrażone insynuacje, że jako wydawcy opłacamy blogerów, instagramerów, prasę. To bardzo nie fair, bo nie ma się za bardzo jak bronić, jak udowodnić, że tak się nie dzieje.
W zeszłym roku zostałam zaproszona do panelu blogerów i wydawców na Big Book Festival i tam padł zarzut od osoby z publiczności dotyczący tego, że wszędzie jest tyle moich książek, że tak je dobrze widać.
To jednak dyskusja jednostronna – ja mogę powiedzieć, ile egzemplarzy przekazałam blogerom. Mowa była o jednej książce i było to około 20 egzemplarzy, a postów pojawiło się 200. I o to pojawiły się pretensje – że było ich tak dużo. Komu dałam książkę w prezencie wiem tylko ja i ta osoba, a cała rzesza osób postronnych może tylko na ten temat dywagować.
Przecież ludzie, w tym blogerzy, sami kupują książki, pożyczają je od kogoś czy od siebie nawzajem albo wypożyczają z biblioteki. Nie mam jednak jak udowodnić, że ja im tych książek nie wysłałam. I właściwie dlaczego miałabym to robić, tłumaczyć się z czegoś, co jest wymysłem postronnych osób? Ktoś mi nie wierzy – jego prawo, ale takie oskarżenia są po prostu niesprawiedliwe, a „skreślanie” książek tylko dlatego, że są promowane, uważam za idiotyczne. Promowane są książki i dobre, i złe, podobnie jak i dobre i złe książki bywają pomijane w promocji z różnych przyczyn.
Oczywiście zdarzają się i posty sponsorowane i nikt nie udaje, że ich nie ma. Mają je wielkie wydawnictwa, pojawiły się również dwa posty sponsorowane dwóch pierwszych książek Pauzy. Wtedy te posty są jednak oznaczone.
Ja zdecydowanie polecam (i nie jest to polecenie sponsorowane!) zaglądać na Pauzowy Instagram. Sprawdźcie sami poniżej!
Ale czy obecność w social mediach to coś złego? Dzisiaj są one znakomitym źródłem reklamy. Nie tylko dzięki postom sponsorowanym, ale i oddolnym czytelniczym inicjatywom – ktoś czyta książkę, która mu się podoba, więc dodaje zdjęcie i recenzję w Internecie.
Zdaniem tych, którzy stawiają takie zarzuty, to niemożliwe, żeby wszyscy, którzy pokazują książki, rzeczywiście je czytali i żeby im się podobały.
Rozumiem, że zdarzają się różne przypadki, że są artykuły czy wywiady sponsorowane i bywa, że nie jest to zaznaczone, sama się z tym spotkałam. Rynek wydawniczy jest mały, te relacje międzyludzkie się przeplatają – krytycy znają się z pisarzami, dziennikarze z krytykami, pisarze z dziennikarzami, zdarza się, że nagle krytyk sam zaczyna pisać książki i staje się autorem albo jest profesorem na uniwersytecie, pisarzem, krytykiem, a jednocześnie poleca książkę studentom. W każdym kraju istnieją tego typu relacje, to też widać na rynku zagranicznym.
Wydaje mi się, że wokół marketingu książek stało się coś bardzo słabego. Z jednej strony nie wypada książek reklamować, z drugiej panuje przekonanie, że ponieważ najczęściej sprzedają się słabe rzeczy, to automatycznie wszystko, co się sprzedaje, jest słabe. Nawet jeśli się nie przeczyta danej książki, to z góry powstaje takie założenie.
Czy zgodziłaby się Pani ze stwierdzeniem, powtarzanym zresztą przez fanów Pauzy, że książki wydawnictwa bywają przygnębiające (np. „Legenda o samobójstwie”), dziwne (np. „Pierwszy bandzior”)? Nawet na stronie Pauzy jest informacja, że dopiero „Czekaj, mrugaj” jest pierwszą książką wydawnictwa dodającą otuchy.
To niesłychanie pozytywna książka, nastrajająca optymistycznie do życia. Nie wiem, co takiego w niej jest, bo nie należy do powieści ze wspaniałym zakończeniem, ale nie ma w niej też tragicznych wydarzeń, w odróżnieniu od większości innych książek Pauzy.
Trudno znaleźć dobrą książkę, która traktowałaby o wesołych rzeczach. Zazwyczaj dobra literatura mierzy się z jakimś problemem, jest o kimś, kto do czegoś dąży, o czymś marzy, ma problemy, które przezwycięża, Myślę, że z tego wynikają moje wybory. Nie szukam depresyjnych książek i wbrew pozorom wcale nie uważam, żeby książki traktujące o trudnych tematach były od razu „depresyjne”.
Usłyszałam nawet kiedyś, że chyba mam trudne relacje z rodzicami, bo i w „Naszym chłopaku”, i w „Legendzie o samobójstwie” są dziwni rodzice. Ale ja nie mam podejrzanych relacji rodzinnych, nie ma tu takiego źródła – każda z tych „moich” książek po prostu mnie w jakiś sposób zachwyciła. Uważam, że książka o samobójstwie, przemocy w rodzinie, czy gwałcie może nas dotknąć nawet jeśli nie mamy sami doświadczeń z tymi problemami. No i zawsze jest pytanie o końcową interpretację, wydźwięk książki – to już indywidualna sprawa każdego czytelnika. Czy „Nasz chłopak” to smutna opowieść o patologicznej rodzinie, czy trudna książka, która się dobrze kończy? Czy bohater „Historii przemocy” jest bardziej ofiarą, czy osobą, która pomimo strasznego doświadczenia przetrwała?
W przypadku Édouarda Louisa, autora „Historii przemocy”, nawet świadomie podjęłam decyzję, by jako pierwszą wydać właśnie „Historię…”, bo jego pierwsza książka jest tak trudna i ciężka, że to mogłoby mu zrobić wielką krzywdę na rynku, mogłaby „nie chwycić”.
Nie żałuję tej decyzji, ponieważ „Historia przemocy” wydaje się bardzo uniwersalną powieścią. Dla mnie nie jest książką o relacji homoseksualnej, ale o przemocy – bez względu na to, czy jest to przemoc mężczyzny wobec mężczyzny, kobiety wobec kobiety czy przedstawiciela jednej płci wobec drugiej. To opowieść o tym, co się z nami dzieje, gdy coś złego nas spotyka, a nie o homoseksualizmie Louisa.
Czy może Pani uchylić rąbka tajemnicy, jeśli chodzi o Pani współpracę z autorami? Czy ma Pani z nimi bezpośredni kontakt czy przez wydawcę zagranicznego? Niektórzy z nich, m.in. Vann, Louis byli w Polsce, widziałam też ostatnio filmik Vanna skierowany do polskich czytelników, który nakręcił w swoim domu w Australii. Czy trzeba ich do tego namawiać, czy chętnie się angażują?
Vanna i Louisa miałam okazję poznać osobiście, bo odwiedzili Polskę. Miranda July nagrała na moją prośbę pozdrowienia dla polskich czytelników, ale akurat z nią nie miałam bezpośredniego kontaktu, tylko przez agenta. To osoba, która bardzo trzyma dystans, jest wycofana, jeśli chodzi o bezpośrednie kontakty z wydawcami.
Louis poleca mi dużo lektur, i ja jemu też, opowiada mi, co wydają jego wydawcy w innych krajach i co się sprawdziło. To fantastyczny rozmówca, niesłychana osobowość. Dojrzały, oczytany.
Również David Vann jest ciekawą, bardzo kontaktową osobą, od razu odpisuje na maile, podobnie Therese Bohman, autorka „O zmierzchu”, która przyjedzie w czerwcu na Big Book Festival. Naprawdę nie mogę narzekać na współpracę z moimi autorami, są życzliwi, serdeczni i wspaniali.
Pracując jeszcze w poprzedniej firmie poznałam Etgara Kereta, który jest fantastyczną osobą, bardzo bezpośrednią, przyjazną. Z Hanyą Yanagiharą też długo korespondowałam. Byłam zaskoczona, że tak wielkie gwiazdy potrafią miło się zachować i od razu odpisać na wiadomość. Czasem Polska to dla nich jakiś mały kraj „nie wiadomo gdzie”, może dla Kereta nie, bo ma z Polską związki rodzinne, ale dla Yanagihary już tak, przynajmniej jeszcze przed sukcesem książki. Teraz, gdy „Małe życie” się tak wspaniale sprzedało, autorka pewnie inaczej na to patrzy. Jednak nawet dla malutkiego wydawcy na malutkim rynku te wielkie gwiazdy potrafią być serdeczne i życzliwe, zachowywać się w pełni profesjonalnie. To bardzo miłe i budujące.
A na zdjęciu poniżej widzicie Davida Vanna i Dorotę Masłowską na czytelniczym spotkaniu w Big Book Cafe
Książki Wydawnictwa Pauza są nominowane w różnych plebiscytach czytelniczych, polecane przez redaktorów i redaktorki różnych magazynów – zdecydowanie je widać. Co uważa Pani za największy sukces wydawnictwa w tym niedługim jeszcze czasie jego istnienia?
Wydaje mi się, że największym sukcesem jest zaistnienie na polskim rynku. Fakt, że Pauza jest rozpoznawalna, mimo że nie mam milionów na koncie, stałych współpracowników, biura. Sądziłam, że to się będzie dłużej działo, rozkręcało. Tym bardziej, że moje książki nie są łatwe, nie są czytadłami, a jednak niektóre z nich sprzedały się w bardzo dużej liczbie egzemplarzy.
Cały czas chcę poszerzać grupę czytelniczą i cały czas spotykam osoby, które o wydawnictwie jednak nie wiedzą. Pauza zdaje się być wszędzie – rzeczywiście, jeśli ktoś czyta, to raczej wie o jej istnieniu, O moich książkach pisano w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Wysokich Obcasach”, „Gazecie Wyborczej”, „Magazynie Książki”, „Przekroju”, „Newsweeku”, niebawem pojawię się w magazynie „Pismo”. Jednak nadal spotykam osoby, które o Pauzie dowiedziały się przez przypadek albo od znajomych. Ostatnio poznałam korektorkę od lat pracującą z książkami literackimi, a więc i dużo czytającą. Nie pracuje wprawdzie w Warszawie, ale obraca się w tzw. środowisku i nie wiedziała o istnieniu mojego wydawnictwa. Wbrew pozorom to mnie cieszy, bo oznacza to, że są jeszcze czytelnicy, do których mogę dotrzeć z Pauzą. Z drugiej strony powoduje, że cały czas myślę „co by tu jeszcze zrobić”, więc bywa, że odczuwam spory stres. Jak do tych czytelników dotrzeć?
Można m.in. przez targi książki, na których niestety mnie jeszcze nie było, bo wynajem stoiska jest bardzo drogi. Na tegorocznych warszawskich targach się nie pojawię, być może w Krakowie już tak, bo wtedy będę miała już w sumie piętnaście wydanych książek. Będę też na Literackim Sopocie, już po raz drugi ze stoiskiem Pauzy. Fantastycznym miejscem są festiwale. Tam przychodzą osoby, które lubią czytać, interesuje je kultura. Np. Big Book Festival jest wydarzeniem nie tylko skupionym wokół książek, występują na nim też socjologowie, filozofowie. W tym roku będę gościła na różnych polskich festiwalach bardzo wielu moich autorów.
W pierwszym roku istnienia wydawnictwa dwóch autorów odwiedziło Polskę, i to kilkakrotnie: David Vann i Éduard Louis. Zaproszenie dostała również Mirandy July, ale niestety go nie przyjęła. Z kolei Arnon Grunberg, który nie mógł przyjechać na Big Book Festival w zeszłym roku, w tym roku już przyjedzie. Cztery zaproszenia i dwóch autorów w Polsce na pięć wydanych książek to ogromny sukces.
A czy może Pani zdradzić, które książki Pauzy cieszą się największą popularnością?
Najlepiej sprzedają się David Vann i Édouard Louis. Książki był wydane w odstępie 8 miesięcy – najpierw Vann, później Louis, a jednak ten drugi ma wynik bardzo zbliżony do pierwszego, co świadczy o dużej popularności książki.
Co ciekawe, Miranda July, która pojawiła się na okładce „Wysokich Obcasów” i jako jedyna była recenzowana w prasie kobiecej, nie sprzedaje się równie dobrze. A przecież jest znana jako reżyserka, rozpoznawalna. Słyszałam reakcje: „O, to ta, co filmy kręci” i myślałam sobie: „Super, ludzie ją znają”. Jednak jej „Pierwszy bandzior” nie sprzedał się aż tak dobrze, jak sądziłam, biorąc pod uwagę szeroki PR i duże oczekiwania. Zobaczymy, jak będzie z „O zmierzchu”. Myślę, że książka Bohman jest bardziej uniwersalna od July. Też ma rys feministyczny, ale opowiada „normalniejszą” historię. W jej książce nic dziwnego się nie dzieje, nie ma żadnych „odlotów”.
Sądzę też, że „Czytaj, mrugaj” jest książką bardzo uniwersalną. Znalazłam trafne polecenie tego utworu w jednym ze szwedzkich dzienników czy miesięczników. Napisano w nim, że to literacka książka, którą się świetnie czyta, a to już rzadkość.
Dziękuję za rozmowę!
Nie wiem, jak Wy, ale ja na „Czekaj, mrugaj” czekam z niecierpliwością! A Wy – znacie, czytacie, lubicie książki Pauzy?