5 książek na poprawę humoru – nie tylko w dobie koronawirusa

Wszystkie zapasy z lodówki wyjedzone? Połowa seriali na Netflixie obejrzana? Codzienne wycieczki w dresie po zakupy z paczkomatów zaliczone? Lub – olaboga! – ćwiczenia z trenerkami na Youtubie rozpoczęte? Albo – co już w ogóle skandaliczne – czytanie koronawirusowych teorii spiskowych w trakcie? Jeśli na choć jedno z tych pytań odpowiedziałeś/-aś „tak”, czas najwyższy wyjść z tej spirali i sięgnąć po książki. Książki nie byle jakie – pełne prześwietnego humoru, pozwalające przyjemnie (ale nie głupio) zająć myśli czym innym niż szalejącą wokół zarazą.

  1. „Trzech panów na łódce (nie licząc psa)”, „Trzech panów na włóczędze” Jerome K. Jerome

Zostać członkiem parlamentu, stworzyć świetnie sprzedający się magazyn, napisać i sztukę, i książkę, które odniosą sukces – takie cele postawił przed sobą żyjący na przełomie XIX i XX wieku angielski pisarz Jerome K. Jerome. No i należy mu pogratulować wytrwałości, bo jedynie wejść do parlamentu się nie udało.

W 1889 roku ukazała się powieść Jerome’a „Trzech panów w łódce (nie licząc psa)”, która zapewniła mu upragnioną sławę i zarobki, pozwalające na utrzymywanie się wyłącznie z pisania. Książka w ciągu kilkunastu lat po premierze sprzedała się w ponad milionie egzemplarzy w Wielkiej Brytanii i USA, ogromną popularnością cieszyła się też w Rosji. Nie przepadali za nią za to krytycy, ganiąc autora za amerykański (!) humor, potoczne słownictwo, opisywanie tak prozaicznych spraw jak pływanie łódką w towarzystwie przyjaciół. Dwóch najprawdziwszych przyjaciół, z których jeden, a to ciekawostka, był synem Polaków. Książka początkowo miała być przewodnikiem po atrakcjach położonych wzdłuż Tamizy, ale „przez przypadek” wyszło humorystyczne arcydzieło. Sam Jerome mówił, że tworzył tę książkę w euforii po podróży poślubnej (ożenił się z rozwódką z dzieckiem w wieku aż 29 lat!) i tak mu jakoś wyszło.

Ja tam w tej książce ten cudowny brytyjski humor widzę – jest zabawna jak nie wiem co. Nie radzę czytać „Trzech panów w łódce” w pociągu (jak epidemia się skończy, rzecz jasna) albo innym miejscu publicznym – grożą wam niekontrolowane wybuchy śmiechu. To kojąca jak plasterek miodu opowieść o przygodach, tak, trzech panów na łódce. Jerome opisuje ich codzienne perypetie, rozmowy, rozmyślania z niemałą dozą (auto)ironii i życzliwości wobec swoich kompanów. Nie mniej pociągająca jest druga powieść tego autora: „Trzech panów na włóczędze”.

jerome

Jerome K. Jerome na ilustracji z przyjaciółmi. W łódce. Źródło; shootingparrots.com.uk

2. „Emigracja” Malcolm XD

Nigdy nie sięgnęłabym po tę książkę, gdyby nie poleciła jej na swoim blogu Janina Daily. Pseudonim „Malcolm XD” jest moim zdaniem pretensjonalny, no i autor działa przede wszystkim w Internecie (zasłynął jako twórca past) – czy można więc na poważnie traktować jego książkę?

No poważna to ona nie jest, ale myli się ten, kto – tak jak ja – z góry stwierdził, że jak gość pisze w sieci, to nie potrafi napisać niczego dobrego. Jak napisała Sylwia Chutnik we wstępie do innej książki autora – „Pastrami”: „nadal panuje kult papieru. To, co jest wydrukowane, ma większą wagę od tego, co przesuwamy palcem w komórce. Sama się dziwię, że tak jest, ale jednocześnie cieszę się, że nie spalono bibliotek i nadal ktoś chce ślinić palec, żeby przewrócić kolejną stronę”. True story.

Ale wracając do „Emigracji”. Malcolm XD opisuje, tak jak i Jerome, też perypetie, ale tym razem jak najbardziej współczesnego młodzieńca z Polski, który po ukończeniu liceum wybiera się z kumplem popracować w Wielkiej Brytanii. No i cóż, co jak co, ale silnie rozwiniętego zmysłu obserwatorskiego i umiejętności przelania na klawiaturę swoich spostrzeżeń, i to w sposób humorystyczny, nie można autorowi książki odmówić. Czy pisze o zbiorach kapusty, czy o jeżdżeniu rikszą, czy o stosunkach lokatorskich w wynajmowanych mieszkaniach – uśmiech nie schodzi czytelnikowi z twarzy. Obawiam się też, że istnieje możliwość popłakania się ze śmiechu przy niektórych fragmentach. Mnie pokonały m. in. opisy (trochę spoiler!) przebywania Malcolma i Stomila w londyńskim squacie, a mottem książki jest dla mnie zdecydowanie: „WITAMY OSOBY POCHODZENIA AFRYKAŃSKIEGO!”. Malcolma polecam najbardziej ze wszystkich książek z tego zestawienia.

Ania i Malcolm

3. Janina Bąk, „Statystycznie rzecz biorąc, czyli ile trzeba zjeść czekolady, żeby  dostać Nobla

Nie czytajcie tej książki w kapciach! Dlaczego? Już wam Janina w treści odpowie. Książka pewnie spotka się z zainteresowaniem przede wszystkim fanów i fanek Janiny Bąk, funkcjonującej w Internecie jako Janina Daily aka Pluszowa Foka.

Bo choć Janina pisze o sobie i o swojej pracy prawie zawsze żartobliwie, to ekspertka w dziedzinie statystki jest z niej zupełnie na poważnie. Wykładała ją na Trinity College w Dublinie, jednak z tego zrezygnowała i wróciła do kraju nad Wisłą, a konkretnie do miasta nad Odrą. Prowadzi wykłady i szkolenia dla firm, przekonując, że „ze statystyką można się zaprzyjaźnić”. W międzyczasie przeprowadza warsztaty z tworzenia jednorożca z bibuły i ZOO z jajek.

No i napisała też książkę, całkiem niedawno wydaną. Tak, jest o statystyce, ale nie martwcie się – pełno w niej Janinkowego humoru, bo autorka chce nam pokazać, że nie ma statystycznych i matematycznych matołów. Z różnych powodów wielu i wiele z nas tak o sobie myśli, a to tylko kwestia odpowiedniego podejścia. Nawet ja – osoba po polonistyce – zaczęłam dzięki „Statystycznie rzecz biorąc” cenić wykresy słupkwe nad kołowe, choć przez całe życie miałam inaczej, a nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Powiem więc jak Janina: „Kup tę książkę. Tę, którą napisała”, nie tylko dlatego, że na okładce jest czekolada. W środku znajdziesz mnóstwo wiedzy przekazanej w przystępny sposób. Nawet jeśli nie interesuje cię statystyka, dasz radę przeczytać tę publikację i jeszcze się w trakcie lektury pośmiejesz.

Ania i Janina

4. „Kółko się pani urwało”, „Komórki się pani pomyliły”. „Kratki się pani odbiły” Jacek Galiński

Podchodziłam do tych książek jak do jeża – bo to miały być zabawne opowieści o starszej i dość trudnej z charakteru pani. Temat wydaje się wdzięczny – w końcu kogo z nas, tak szczerze, nie wkurzyła kiedyś w autobusie czy sklepie „stara baba”? Z drugiej strony takiego samograja czasem trudno unieść i – zamiast zabawnie – robi się żenująco.

Ale moi drodzy i moje drogie – nie w przypadku książek Jacka Galińskiego o pani Zofii. Galiński jest też scenarzystą i to widać w wartkiej akcji książki, w jakby filmowych ujęciach poszczególnych scen.

Główna bohaterka jego powieści – wspomniana Zofia – jest wkurzającą, przemądrzałą starszą panią. To ona, niby taka umierająca, odbiera ci ostatnie wolne miejsce w tramwaju, na promocjach w sklepie wybiera najlepsze warzywa i dokładnie wie, co u którego sąsiada słychać. Zofia nie daje sobie w kaszę dmuchać i długo nie usiedzi ze swoim chudym tyłkiem na miejscu: w co też ta kobieta się nie wplątuje! Przekonajcie się koniecznie – książki Jacka Galińskiego są zabawne i w żadnym momencie ten humor nie jest przesadzony, nieśmieszny. W tej całej hecy, w tych wszystkich przygodach znajdzie się też niemało mądrości i refleksji. Jak ta, gdy Zofia, myśląc o swoim długim już życiu, czuje się:

Jak bym siedziała w kawiarni, w której dawno już zjadłam swoje ciastko i wypiłam kawę. Końcówkę coraz mniejszymi łyczkami. Potem już tylko podnosiłam do ust pustą filiżankę, gdy obok przechodziła kelnerka. Oszukiwałam samą siebie, że nadal jestem mila widziana w tym lokalu, w którym zaczęto już przestawiać stoliki i szykować się na wieczorną imprezę. Chciałam jeszcze, wychodząc, zerknąć, co tam się będzie działo, Zatrzymać się na chwilę przy drzwiach. Dopiero potem pójść. Zwolnić miejsce i zniknąć. Potem ktoś przyjdzie, ktoś wejdzie. Ja już nie będę wiedziała kto. Będę gdzie indziej. Oni będą zaproszeni. Chciałabym być tam z nimi, ale nie będę. Może ktoś będzie mnie pamiętał. Może nie zapomni. Bo wtedy naprawdę zniknę.

No ale nie, ogólnie jest wesoło. Naprawdę.

Jacek Galiński

Jacek Galiński i jego najnowsza książka o Zofii Wilkońskiej – zdjęcie z FB autora: JacekGalinski.autor

5. „Ostatnia arystokratka” Evzen Boček

Wiecie, jaki zawód wykonuje autor „Ostatniej arystokratki”? Otóż, jest kasztelanem! A konkretnie, jako rzecze Wikipedia, kasztelanem zamku w Miloticach na Morawach.

Mam nadzieję, że jednak nie jest takim samym typkiem jak kasztelan z jego powieści – Józef. Zawiaduje on jednym z czeskich zamków, odwiedzanych przez przeklętych, jego zdaniem, turystów. Co gorsza, okazuje się, że znaleźli się tego zamku spadkobiercy – rodzina Kostków, która przylatuje aż z dalekiej Ameryki, by zamieszkać w swojej siedzibie. Najmłodszą z rodu jest „ostatnia arystokratka” – Maria, w pierwszej z cyklu powieści jeszcze nastolatka. Poza nią do zamku przybywa tata-bankrut, matka – Amerykanka, nie znająca słowa po czesku, a wśród postaci znajdziemy jeszcze Miladę, zarządzającą zamkiem sąsiednim – do czasu, gdy próbuje rodzinie Kostków przywrócić dawną świetność ich siedziby i zapewnić im wszystkim jakiekolwiek dochody. By zarobili pieniądze, muszą, według obrotnej menadżerki, wszyscy zaangażować się w oprowadzanie po zamku turystów.

Co tam się będzie działo! Tego nie przewidzicie, nie ma co zgadywać – trzeba wziąć książkę i przeczytać. A potem drugą, trzecią i czwartą część z kolei (ta ostatnia już znacznie gorsza…).

ostatnia

Fit przepisy od baletnicy: poznajcie dziewczynę, która tworzy ten profil!

Jeśli macie konto na Instagramie lub Facebooku, a na dodatek staracie się zdrowo odżywiać i namiętnie poszukujecie przepisów na pyszne dania, zapewne kojarzycie profil Fit przepisy od baletnicy. Jeśli nie, radzę Wam nadrobić zaległości!

Dlaczego? Sama jeszcze kilka miesięcy temu potrafiłam ugotować herbatę i przyrządzić jajecznicę, teraz wymiatam z jogurtowymi muffinkami i pizzami fit. A to m. in. dzięki Svetlanie, czyli dziewczynie, która stoi za profilem Fit przepisy od baletnicy. Na jej koncie zobaczycie przede wszystkim zdrowe smakołyki, ale i kulisy jej niecodziennej pracy jako tancerki w Teatrze Wielkim w Warszawie. O sobie Svetlana na profilu pisze mniej, ale w naszej rozmowie zdradziła kilka ciekawostek dotyczących jej codzienności, poradziła też, co zrobić, jeśli zamierzamy prowadzić trochę zdrowszy niż dotychczas tryb życia. Zapraszam więc do lektury!

Jak zainteresowałaś się baletem? Czy trenujesz od dzieciństwa? Jak wyglądała Twoja droga zawodowa i jak trafiłaś do Polski?

Svetlana: Byłam bardzo aktywnym dzieckiem i żeby jakoś zaspokoić moją energię, mama postanowiła zapisać mnie na zajęcia. A że 4-letnie dzieci przyjmowano tylko na gimnastykę artystyczną, trafiłam właśnie tam i tak to się zaczęło. Później były zajęcia taneczne, a w wieku 9 lat rozpoczęłam naukę w szkole baletowej. Skończyłam ją po 8 latach, później przez 2 lata pracowałam w Kazaniu, ale chciałam dostać pracę w innym zespole. Mój ojczym jest Polakiem i to też miało wpływ na to, że przyjechałam na audycje do Warszawy. Od razu dostałam umowę, no i zostałam w Polsce.

Jak wygląda Twój przeciętny dzień pracy? Czy godzinowo pracujesz tyle, ile przeciętny Kowalski (8 godzin) czy jednak więcej? Praca baletnicy kojarzy się z wielogodzinnymi wyrzeczeniami…

Praca tancerzy na całym świecie wygląda podobnie… pracujemy od godziny 10 do 18, czyli jak „normalny” człowiek, nie więcej niż 8 godzin. Mamy w tym kilka krótszych przerw i dłuższa godzinową. Często się zdarza, że pracujemy i krócej, do godziny 14 czy nawet 12. Wszystko zależy od bieżącego repertuaru i ułożonych zgodnie z nim prób.

Tym, co się nigdy nie zmienia, jest lekcja baletu – to taka obowiązkowa codzienna rozgrzewka, która ma za zadanie utrzymywać tancerzy w formie. Mamy również dwa dni wolnego w tygodniu. Ale nasz weekend to niedziela i poniedziałek. Czasem może się zdarzyć, że pracujemy i w niedzielę, jeżeli jest przedstawienie. Wtedy przychodzimy na 16 czy 17. Natomiast kiedy spektakl jest w ciągu tygodnia, pracujemy rano do 14 i przychodzimy na 18 na spektakl. Mamy też 1,5 miesiąca przerwy urlopowej. Więc to, że tancerze nie mają czasu na życie osobiste, jest kolejnym mitem.

A skoro mowa o mitach – panuje przekonanie, że dieta baletnicy jest bardzo restrykcyjna, że baletnice niemal nic nie jedzą, by zachować szczupłe ciało. Istnieje nawet tzw. dieta baletnicy, to 10-dniowa dieta odchudzająca, która pozwala na zrzucenie aż 10 kg, ale skutkiem wyniszczenia organizmu. Jak jest naprawdę: czy ta dieta ma coś wspólnego z tym, co w rzeczywistości jedzą baletnice? Twój profil zdaje się temu przeczyć, bo pełno na nim słodkości, pojawiają się pizze, makarony.

Właśnie, mój blog chyba udowadnia że jest zupełnie odwrotnie i szczerze mówiąc, pierwsze słyszę o 10 dniowej diecie baletnicy, więc nawet nie odpowiem, czy jemy zgodnie z tą dietą, bo jej nie znam. Oczywiście mamy dbać o linie, tancerka ma wyglądać szczupło i mieć piękną linię. Ale bez przesady, więc jest to kolejny mit, że tancerki nic nie jedzą i głodują. Wystarczy wejść na mój Instagram, by się przekonać 😉

View this post on Instagram

Jogurtowiec, jedno z moich ulubionych ciast 😍  Dlaczego?! 🤗 Bo jest proste w wykonaniu, z dostępnych składników, pyszne i na dodatek niskokaloryczne. Ciasto bez dodatku tłuszczu i bez glutenu. 1/8 ciasta, 1 całkiem spory kawałek to tylko 145 kcal. Moja forma ma ok 20×8 👌 Jeżeli macie zamiar robić w weekend, to korzystajcie z okazji na konkurs, który właśnie u mnie trwa. Szczegóły kilka zdjęć wcześniej 👌 zostało jeszcze 2 dni 😉 Wszystkie przepisy na desery (ciasta, ciasteczka i dużo innych) są dostępne pod hashtagiem #deser_fpz 👌 Przepis: Do obliczania używam aplikacji Fatsecret. 📍4 jajka 📍200 ml jogurtu naturalnego 📍 Coś do posłodzenia (u mnie 30 g cukru kokosowego) jeżeli lubisz bardziej słodkie, dodaj więcej. 📍 150g mąki kukurydzianej, może być inna mąka. Ryżowa, orkiszowa jasna, ewentualnie zwykła. Jednak z kukurydzianą wychodzi najlepiej i ciasto ma piękny żółty kolor. 📍 1 łyżeczka proszku do pieczenia 📍 200 g wiśni (mogą być również maliny, borówki, truskawki. Mogą być mrożone. Większe lepiej trochę rozmrozić wcześniej. Jajka ubijamy z cukrem na pianę. Musi być bardzo dobrze ubite. Dodajemy jogurt i mieszamy. Stopniowo dodajemy mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia, cały czas mieszając. Pod koniec dodajemy wiśnie. Ciasto przekładamy do formy, u mnie silikonowa. Jeżeli użyjesz zwykłej, trzeba wyłożyć papierem do pieczenia.  Wstawiamy do nagrzanego piekarnika 170 stopni, na około 45 minut. Kroimy po całkowitym wystygnięciu. #jogurtowiec_fpz #jogurtowiec #ciasto #weekend #sobota #deser #fitdeser #glutenfree #bezglutenu #dieta #chodakowska #siłownia #trening #dietetyk #influencer #blogerka #fitprzepisyodbaletnicy #fitprzepisy #zdroweprzepisy #instamama #wiemcokupuje #wiemcojem #czystamicha

A post shared by Svetlana👱‍♀️born in🇷🇺live in🇵🇱 (@fit_przepisy_od_baletnicy) on

Kolejnym stereotypem związanym z pracą baletnic jest ten, że bardzo mocno ze sobą rywalizują (przykładem choćby słynny film „Czarny łabędź”). Czy ten stereotyp ma cokolwiek wspólnego z prawdą? Czy baletnice działają na swoją niekorzyść czy raczej współpracują ze sobą, co chyba jest w tańcu bardzo ważne?

Film „Czarny łabędź” to tylko film… to nie są prawdziwe relacje. Często ktoś mnie o to pyta i cały czas odpowiadam, że to tylko kino! Szkoda że poprzez ten film ludzie myślą o nas dziwnie, no ale trzeba było jakoś przykuć uwagę, tworząc to „dzieło”. W zespole mamy raczej odwrotnie, wspieramy się na wzajem, mamy przyjaciół.

Baletnice wydają się delikatnymi, subtelnymi kobietami, ale żeby wykonywać te wszystkie skomplikowane figury, muszą mieć silne mięśnie. Na czym polega trening baletnicy?

Przede wszystkim na początku jest szkoła baletowa, którą musi ukończyć każdy tancerz przed tym, jak zacznie pracować jako artysta baletu. Nauka to 8 lat, w Polsce trwa 9. To nie tylko przygotowanie fizyczne, ale również psychiczne, które kształtuję charakter. Dyscyplina i regularne zajęcia, trochę jak w sporcie.

Jakimi więc cechami osobowości musi się wyróżniać baletnica?

Na pewno pracowitością i zdyscyplinowaniem, ale musi się też wyróżniać indywidualnością i charyzmą.

svetlana 1

Autorką zdjęcia jest Bożena Pazgan.

A jak to się stało, że baletnica trafiła na Instagram? Skąd pomysł na dodawanie przepisów online? Dziś masz niemal 140 000 obserwujących, a czy początki były łatwe?

No cóż, lubię gotować i lubię jeść, interesowało mnie również zdrowe odżywianie, a koledzy i znajomi często pytali o przepisy. Któregoś dnia postanowiłam się tym podzielić też na Instagramie. Nie spodziewałam się, że tak to się rozkręci. Dziele się nie tylko przepisami, ale również różnymi poradami dotyczącymi zdrowego stylu życia.

A co robisz w wolnym czasie? Czy też stawiasz na aktywność fizyczną?

Robię to, co przeciętny człowiek. Moje życie to dom, zakupy, spacery, rower, czytanie, oglądanie filmów… Czasem jest aktywnie, czasem nie. Nie ukrywam, że ostatnio dużo czasu poświęcam na prowadzenie bloga i ciągle mi tego czasu brakuje, mimo że tworzenie i prezentowanie przepisów sprawia mi ogromną przyjemność.

No to jeszcze na koniec: co poradziłabyś osobom, które chcą prowadzić zdrowy styl życia?

Po pierwsze – zdrowe nawyki żywieniowe. Jak przekonuję na swoim profilu – zdrowa dieta nie jest nudna, a pyszna! Po drugie – aktywność fizyczna. Taka, która sprawia przyjemność. Może to być wszytko, nie tylko siłownia. Rower czy spacer – to, przy czym czujemy się komfortowo. Taki styl życia wciąga i uzależnia i jest to dobre uzależnienie. 

Dziękuję za rozmowę!

Autorką zdjęcia głównego jest Bożena Pazgan.

Anita Musioł: „Chcę wydawać książki, nad którymi trzeba się skupić i które na długo pozostają w głowie” – rozmowa z założycielką Wydawnictwa Pauza

Jeśli jesteście nałogowymi czytelnikami i czytelniczkami i wiecie, co w literackiej trawie piszczy, na pewno na księgarnianych lub wirtualnych półkach natknęliście się w ciągu ostatniego roku na książki Wydawnictwa Pauza. Jeśli choć jedna z nich trafiła do Waszych rąk, zapewne przepadliście i uważnie obserwujecie, jakie utwory w następnej kolejności planuje wydać Anita Musioł – założycielka tej oficyny.

Anita Musioł to wydawczyni, która po 15 latach kierowania redakcjami tak dużych wydawnictw i firm jak Egmont Polska, Świat Książki, Grupa Wydawnicza Foksal, postanowiła otworzyć własną działalność – właśnie Wydawnictwo Pauza.Zapraszam do lektury naszej rozmowy!

Najpierw chciałabym zapytać, co w Pani przypadku złożyło się na decyzję o założeniu własnego wydawnictwa? Jakie czynniki sprawiają, że człowiek postanawia: „Chcę teraz realizować własne cele, być swoją własną szefową, mieć swobodę działania?”. Ile czasu minęło od podjęcia decyzji do realizacji zamierzeń?

Anita Musioł: Zajęło to około 6 miesięcy po odejściu z ostatniego miejsca pracy, więc nie aż tak długo. Uznałam, że warto szybko stworzyć wydawnictwo, nie pozostawać zbyt długo poza rynkiem.

Postanowiłam, że to być może jest dobry moment – zarówno zawodowo, jak i prywatnie. Osiągnęłam bardzo wiele na naszym rynku wydawniczym, moje dziecko było już trochę większe, byłam w wieku, w którym chciałam dokonać zmian w swoim życiu. Stwierdziłam, że to lepsze rozwiązanie niż ponowny powrót do wielkiego wydawnictwa, działanie nie na swoich zasadach, wydawanie tych książek, które nie do końca chciałabym wydawać. W dużych firmach nad pojawieniem się książki na rynku pracuje cały zespół, są ogromne budżety, czasem wydaje się komercyjne tytuły – właśnie po to, by zarobiły. Nie zawsze wszyscy się z podjętymi decyzjami zgadzają, a ja chciałam mieć pełną swobodę działania.

Od samego początku myślałam o tym, jakie książki będę wydawać, jak wydawnictwo ma się nazywać, ale zaczęłam też liczyć, bo jestem osobą bardzo ostrożną. Nie miałam środków, żeby móc sobie pozwolić na wydawanie pieniędzy bez wyliczenia czegokolwiek. W poprzednich moich pracach zajmowałam się budżetowaniem i robieniem planów wydawniczych, więc to obszar, który nie jest mi obcy.

A skąd pomysł na logo i nazwę wydawnictwa?

Chodziło mi o znalezienie czasu na przerwę na czytanie w codziennym zabieganiu. Wydawane przeze mnie książki miały być takimi, na których trzeba się skupić i które dłużej zostają w głowie. Pomyślałam, że „pauza” jest dobrym określeniem tego, co chcę wyrazić.

Jeśli chodzi o logo, podobne zobaczyłam na Instagramie jakiejś niezależnej księgarni w Kanadzie – składało się z liter z maszyny do pisania, co mi się strasznie spodobało. Najpierw sama zrobiłam mały kolaż domowym sposobem – poprzycinałam literki i stwierdziłam, że fajnie wyglądają, ale wolałabym, żeby były narysowane. Poprosiłam więc o pomoc mojego kolegę Andrzeja Tylkowskiego, właściciela i współtwórcy firmy Ilustris, który jest utalentowanym rysownikiem. Zaczęliśmy współpracę i w końcu wybraliśmy ostateczną wersję.

Najpierw chciałam, by logo nie było literą, ale symbolem. Jednak pauza lub półpauza w kółeczku wygląda jak znak stop. Nawet znajomy zajmujący się na co dzień marketingiem ostrzegał: „Absolutnie nie, to się będzie źle kojarzyć”. Stwierdziłam więc, że nie będę kombinować, tylko wybiorę samo „P” i jestem bardzo z tego wyboru zadowolona.

pauza

A oto i rzeczone logo autorstwa Andrzeja Tylkowskiego. Źródło zdjęcia: https://www.facebook.com/WydawnictwoPauza

Jak poszukuje Pani książek, które warto wydać? Czy przeprowadza Pani research, czy niejako znajduje je Pani samoistnie, czy inspiracją bywają rozmowy, lektury? A gdy już znajdzie Pani książkę, którą chciałaby Pani wydać, jak przebiega sam proces wydawniczy – od czego się zaczyna i na czym się kończy?

Oczywiście rozmowy są bardzo cenne, czytanie prasy zagranicznej przeglądanie internetu też, jednak najważniejszą rzeczą jest to, że mam określony profil, wiem, czego szukam. Czyli książek zagranicznych, z tzw. wyższej półki, najlepiej nagradzanych lub nominowanych do nagród. To bardzo zawęża pole manewru. Czytam najlepiej po angielsku, więc musi to być książka wydana po angielsku.

Właśnie – czy skusiłaby się Pani na wydanie książki, która nie została wydana w tym języku, której Pani nie mogła w całości przeczytać?

Niedawno kupiłam pierwszą książkę wbrew swojej zasadzie, przeczytałam tylko we fragmentach, bo całość nie została jeszcze przetłumaczona na angielski. Zawsze staram się przeczytać każdy utwór do końca, ale ten akurat została mi polecony, opowiedziany w taki sposób, że się skusiłam. Jest to książka szwedzka, zostanie wydana w przyszłym roku. Poleciła mi ją tłumaczka Dominika Górecka, która przeczytała tę pozycję na moją prośbę. No i zachwyciła się nią. Jednak to absolutnie wyjątkowa sytuacja, która szybko się nie powtórzy, bo budzi u mnie lekki niepokój – przed podjęciem decyzji lubię dokładnie znać to, co wydaję.

Właściwie w wydanych przez Pauzę książkach większości chyba wcale nie stanowią książki wydane w oryginale po angielsku?

W zeszłym roku na pięć wydanych książek trzy były anglojęzyczne, a w tym roku z dziesięciu w oryginale po angielsku została wydana połowa utworów.

Dlaczego wydaje Pani tylko prozę zagraniczną?

Ponieważ wydawałam już pisarzy polskich w moich poprzednich miejscach pracy i wiem, z czym się to wiąże. Po pierwsze – praca nad tekstem z autorem. Gdy kupuję książkę zagraniczną, jest już napisana, nie trzeba na nią czekać np. 2 lata.

Kupując zagraniczną książkę wiem też, jak się sprzedała w innym kraju. Nie pracuję z tekstem, jest on co tłumaczony, ale to zupełnie inna praca niż ta z kimś, kto dopiero pisze książkę, przychodzi do wydawcy z fragmentami – cały ten proces jest bardzo absorbujący, czasochłonny. Prowadząc jednoosobowe wydawnictwo nie byłabym w stanie temu podołać.

Poza tym, wydając polskich autorów, trzeba czytać niezliczone propozycje wydawnicze. Zawsze informuję – zarówno na stronie wydawnictwa, na profilu na Facebooku, jak i w każdym wywiadzie – że nie wydaję polskich książek, a i tak dostaję propozycje wydawnicze – i to 5-7 dziennie. Gdybym ogłosiła, że wydaję polskich pisarzy, dostawałabym pewnie z 10-20 tekstów dziennie. Nie byłabym w stanie sama tego przeczytać, pomijając już pracę z autorem.

książki Pauzy

Pięć książek Pauzy wydanych w 2018 roku: „Tirza” Arnona Grunberga, „Pierwszy bandzior” Mirandy July, „Legenda o samobójstwie” Davida Vanna, „Nasz chłopak” Daniela Magariela i „Historia przemocy” Édouarda Louis.

A skoro o pracy mowa: jak wygląda proces wydania książki – od wybrania konkretnego utworu do jego pojawienia się na półkach w księgarni?

Najpierw czytam – wybieram to, do czego chcę kupić prawa. Trwają krótsze lub dłuższe negocjacje na temat zakupu praw, warunków. Zazwyczaj rozmawiam z agentami pisarzy, bo wydaję książki zagraniczne, a zagraniczni pisarze najczęściej mają agentów.

Potem wybieram tłumacza – myślę, kto mógłby dobrze książkę przetłumaczyć i sprawdzam, czy miałby czas w danym momencie. Zlecam tłumaczenie, szukam redaktora, potem jest jeszcze korekta, skład, druga korekta po składzie i czasem jeszcze zdarza się trzecia albo nawet i kilka korekt nieformalnych, bo ktoś ten tekst czyta i znajduje coś, co trzeba poprawić. Później trzeba jeszcze stworzyć projekt okładki, który musi zostać zaakceptowany przez autora (za pośrednictwem agenta).

Potem podpisuję wszystkie umowy, wprowadzam tytuł do bazy u odbiorców – u hurtowników, w sklepach internetowych. Następnie przychodzi czas na załadowanie okładek i opisów książek do baz hurtowni i sklepów, zlecenie druku, a potem książka jest już gotowa i pozostaje mieć nadzieję, że będzie się dobrze sprzedawać. Cały czas też sprawdzam, czy nie brakuje towaru, czy nie trzeba kontrahentom dosłać kolejnych egzemplarzy, czy nie jest potrzebny dodruk. Często też się wybieram do księgarń, rozmawiam o tym, jak się książki sprzedają, zadaję pytania.

Czy w przypadku każdej książki ten proces wydawniczy przebiega tak samo?

Czasem kupuję książkę szybko, bo wiem, że może być zainteresowanie innych wydawców lub zbliża się newralgiczny moment, np. targi książki. Wtedy warto się pospieszyć, by ktoś z większym budżetem nie kupił danego tytułu.

Szybko – bo w sześć miesięcy – udało mi się wydać „Historię przemocy” Édouarda Louis. Chciałam, by pojawiła się na festiwalu Literacki Sopot, ponieważ autor został na niego zaproszony. Trzeba jednak wziąć pod uwagę fakt, że książka jest krótka – ma około 200 stron, a zarówno tłumaczka, jak i redaktorka szybko nad nią pracowały. Co więcej, agent wiedział, że autor będzie zaproszony, więc i on się pospieszył. Zazwyczaj nad wydaniem książki pracuję 9-10 miesięcy.

39514690_477747762628713_8124840821263433728_o

A tutaj Anita Musioł i Édouard Louis na wspomnianym Literackim Sopocie. Źródło zdjęcia: https://www.facebook.com/WydawnictwoPauza

To dość długo…

Długo. W dużych wydawnictwach te procedury trwają jeszcze dłużej, ale jest zapas książek, które można w zamian wydać. Ja nie mam zapasów, bo też nie chcę blokować gotówki w książkach, których nie wydaję na bieżąco. Dlatego pracuję z ludźmi odpowiedzialnymi, dotrzymującymi terminów. W pierwszym roku wydałam pięć tytułów – gdyby jeden wypadł, powstałaby duża wyrwa w moim planie.

W tym roku wydam dziesięć pozycji – gdyby wypadła jedna-dwie, to też byłoby już sporo. W dużych wydawnictwach te terminy są bardziej luźne, ruchome. Chyba że chodzi o książki historyczne, reportaże dotyczące konkretnego zdarzenia – tych nie można wydać później niż np. rocznica jakiegoś wydarzenia. Natomiast jeśli powieść pojawi się na rynku dwa miesiące później, o ile nie ma w planach np. wizyty autora, to dla dużego wydawnictwa nie stanowi wielkiej różnicy. Dla mnie jednak tak, dlatego bardzo dbam o to, żeby moi współpracownicy byli sprawdzeni.

Jak w przypadku Kamy i Łukasza Buchalskich i „Pierwszego bandziora”?

Tak, ten sam duet pracował również przy wydaniu opowiadań Mirandy July, które ukazały się w styczniu, a także przy książce Otessy Moshfegh, również zaplanowanej na ten rok. Kama, redaktorka, współpracowała ze mną też przy „Tirzy” Arnona Grunberga, który zresztą będzie gościem Big Book Festivalu w czerwcu.

Jestem zadowolona z tej współpracy. Tym bardziej, że dla mnie jako wydawcy jest ona nawet łatwiejsza – podczas wydawania książki najpierw redakcja otrzymuje tłumaczenie, później przedstawia tłumaczowi poprawki, na które ten może się zgodzić lub nie. U państwa Buchalskich jest tak, że sami to ze sobą ustalają, jest to już uzgodnione. I tak naprawdę ze mną już tylko rozmawiają o jakichś zmianach, propozycjach alternatywnych.

Bardzo dobrze czytało mi się „Pierwszego bandziora”. W tłumaczeniu nie zaginął ekscentryczny duch July.

Tak, z jej opowiadaniami jest podobnie. Pierwszym tłumaczeniem, które zlecałam, była „Legenda o samobójstwie”. Sądziłam, że w przypadku tej książki lepiej sprawdzi się mężczyzna, myślałam trochę odruchowo, że lepiej wczuje się w klimat książki – tam jest dużo przyrody, polowania, tzw. męskich zajęć. Oczywiście to stereotyp, ale czasami myślimy stereotypami. I miałam dwóch czy trzech tłumaczy-mężczyzn, z którymi chciałam pracować, ale akurat w tym konkretnym terminie byli zajęci. Mnie natomiast zależało na czasie, bo to była pierwsza książka Pauzy, a dość późno ogłosiłam, że zakładam wydawnictwo i wydaję akurat tę pozycję. To było sześć miesięcy przed premierą.

Jeden ze wspomnianych mężczyzn polecił mi Miłkę Jankowską, która później tłumaczyła dla mnie również „Naszego chłopaka” Daniela Magariela, „Florydę” Lauren Groff, „Przyjaciela” Sigrid Nunez i opowiadania Sarah Hall. Będzie też tłumaczyć drugą książkę Davida Vanna, „Brud”. Jest fantastyczna tłumaczką i świetną osobą, bardzo dobrze się dogadujemy, mamy podobny tryb pracy. Często rozmawiamy, nawet o książkach, których w końcu nie wydaję, po prostu chcę znać jej zdanie. To była pierwsza tłumaczeniowa współpraca Pauzy i jedna z tych, które najbardziej cenię.

W przypadku Miłki potwierdziła się zasada, że warto współpracować z doświadczonymi, sprawdzonymi, rzetelnymi tłumaczami, którzy wspaniale czują język (i obcy, i ojczysty), którzy nadają na tych samych falach co wydawca. Z kolei współpraca z Łukaszem pokazała, że początkujący tłumacz, który świetnie zna język i jego „zakamarki”, może sobie wspaniale poradzić nawet z tekstem pełnym wyzwań, że warto takiej osobie też dać szansę.

książki Pauzy 2019

A to połowa premier Pauzy przewidzianych na rok 2019: „Czekaj, mrugaj” Gunnhild Øyehaug (Czekam bardzo! Na szczęście już niedługo – premiera 27.03.), „Pasujesz tu najlepiej” Mirandy July (książka już w sprzedaży), „O zmierzchu” Therese Bohman (również można ją już kupić), „Piękna młoda żona” Tommy’ego Wieringa (premiera 13.03.) i „Floryda” Lauren Groff (ukaże się 24.04.)

Jak ocenia Pani szanse powodzenia danej książki? Czy wyłącznie na podstawie liczby sprzedanych egzemplarzy? Czy można się pokusić w tym przypadku o zaufanie intuicji?

Z tym różnie bywa. Wiadomo, że jeśli recenzje są fatalne, to danej książki zazwyczaj w ogóle nie czytam, bo jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby powieść, która zebrała wyłącznie złe recenzje, mnie absolutnie zachwyciła. Zdarzają się książki kontrowersyjne, jak wydane przeze mnie w W.A.B.-ie „Małe życie”, które budzi skrajne emocje. Są osoby, które twierdzą, że to czytadło, grafomania, bardzo zła rzecz, ale są i ci, których zdaniem to fantastycznie napisana książka. Zdania są często podzielone, ale jednak książki, o których nikt nie ma niczego dobrego do powiedzenia (ani krytycy, ani czytelnicy) zazwyczaj są jednak słabe.

Nie tylko nie kieruję się wyłącznie sprzedażą zagraniczną, ale czasem… nie kieruję się też polskimi wynikami sprzedaży. Dobrym przykładem jest wydana jeszcze przeze mnie w W.A.B.-ie powieść „Byłam Eileen” wspomnianej wcześniej Ottessy Moshfegh. Ta książka się słabo sprzedała, mimo bardzo dobrych recenzji. Wydaje mi się, że dlatego wydawca nie chciał się zdecydować na opublikowanie jej kolejnych książek. Zobaczymy, czy to nie był błąd, że ja się jednak na to zdecydowałam, oby nie!

Z drugiej strony wydaję tak uznaną pisarkę jak Lauren Groff, której „Fatum i furia” świetnie się sprzedała i która w Stanach jest ogromną gwiazdą, nominowaną do National Book Award, jednej z najbardziej prestiżowych nagród literackich na świecie. Jej poprzedni wydawca też nie był zainteresowany dalszą współpracą w autorką, pewnie dlatego, że „Floryda” to opowiadania – więc bywa różnie.

52783840_565411083862380_3310499257760350208_n

Lauren Groff już w maju w Polsce! Źródło: zdjęcia: https://www.facebook.com/WydawnictwoPauza

A czy wydawanie książek w Polsce się opłaca? W 2018 roku tylko 38% Polaków przeczytało minimum jedną książkę. W porównaniu np. ze Szwedami, u których odsetek ten wynosi 81% – to bardzo mało.

To jest odwieczna dyskusja. Wydawcy często rozmawiają ze sobą o tym, czy te badania oddają rzeczywisty stan rzeczy. Bo jednak ktoś te książki kupuje, oficyny cały czas się utrzymują.

Znajomi spoza rynku wydawniczego też mówią: „Kiedyś było lepiej”. Tak jak księgarze narzekają, że nie ma już małych księgarni, tak sklepikarze mówią, że kiedyś były małe, lokalne sklepiki, a teraz są wielkie markety.

Z jednej strony nie można zaprzeczyć, że bywało lepiej – na początku lat 90. sprzedawało się po 100 000 dobrej literatury, bo jej wcześniej po prostu nie wydawano. Pamiętam, gdy zaczęłam pierwszą pracę w wydawnictwie Egmont (literatura dziecięca). To było w 2002 roku – wtedy firma była na rynku już 10 czy nawet 15 lat, zaczęła funkcjonować zaraz po zmianach politycznych w Polsce. Osoby, które tam pracowały od początku, mówiły: „O Boże, jakie teraz mamy małe nakłady. Kiedyś to było”. Faktycznie wiele się zmieniło, ale są wydawcy, którzy od lat utrzymują się na rynku, m.in. Rebis, Albatros, Muza, Czarne.

Dla mnie jednak nie było tematu założenia innego biznesu, tzw. przebranżowienia się. Decyzja dotyczyła tylko tego, czy założyć własne wydawnictwo, czy pracować „dla kogoś” do emerytury. Wiedziałam, że chcę robić coś, na czym się znam, a znam się na książkach, bo pracuję w tej branży już teraz ponad 20 lat, całe moje życie zawodowe jest związane z książkami. Nie wyobrażam sobie, że zakładam np. cukiernię albo biznes modowy. Nikt też nie zaprosił mnie do współudziału w żadnym innym biznesie, może wtedy zainteresowałabym się zmianą branży. Stwierdziłam, że muszą coś zrobić sama albo szukać pracy etatowej.

Słyszałam ostatnio od znajomych, że 80% procent start-upów, które odnoszą sukces to start-upy działające w obszarze, na którym właściciel się zna. Te, których właściciele nie odnoszą sukcesów, są zazwyczaj prowadzone przez osoby z podejściem: „Miło jest być w kawiarni, nigdy nie pracowałem w kawiarni, nie znam nikogo, kto ma kawiarnię, założę własną i zostanę baristą, zobaczę, jak będzie”. Otóż zazwyczaj w takich przypadkach jest po prostu źle, bo nie mamy pojęcia o swojej nowej pracy, nie mamy kontaktów, nie mamy doświadczenia.

W moim przypadku jest inaczej – mam i doświadczenie, i kontakty. Czy korzystam z tego, że znam agentów literackich? Oczywiście, w pewnym sensie tak. Mogę do nich napisać: „Słuchaj, założyłam wydawnictwo, chciałabym coś kupić. Czy możemy spotkać się na targach?”. Nie jestem jedną obcą osobą, która pisze do drugiej obcej osoby. Trudno pozbyć się tych relacji, skoro one po prostu są – i dobrze, na tym m. in. polega przewaga osoby, która zna branżę.

Będąc tyle lat na rynku wiem też, że są hurtownie, które upadły, że są bardziej i mniej wiarygodni kontrahenci i że zdarza się, iż któryś tłumacz nie dotrzymuje umowy i terminów. Wiem, kto tak robi i nie zlecę tej osobie pracy, mam też świadomość, że taka rzecz może się w ogóle zdarzyć. Ktoś, kto nigdy nie pracował w na naszym rynku wydawniczym tego nie wie i może wpaść w jedną z wielu pułapek, które ja ominę.

Przykład płatności jest też bardzo ważny. Często rozmawiam z ludźmi początkującymi w branży, którzy nie wiedzą, żeby np. nie handlować z firmą x, bo nie jest wiarygodna. A jeśli całe nasze życie opiera się na pieniądzach z książek, to warto mieć jednak o tym pojęcie.

A co Pani sądzi o roli mediów społecznościowych, zwłaszcza Instagramu i Facebooka, w promowaniu książek? Swoje profile mają tam pisarze, wydawcy, także Wydawnictwo Pauza.

Jest grupa osób, które potwornie krytykują reklamę na Instagramie i w ogóle w internecie. Są różne – mniej lub bardziej bezpośrednio wyrażone insynuacje, że jako wydawcy opłacamy blogerów, instagramerów, prasę. To bardzo nie fair, bo nie ma się za bardzo jak bronić, jak udowodnić, że tak się nie dzieje.

W zeszłym roku zostałam zaproszona do panelu blogerów i wydawców na Big Book Festival i tam padł zarzut od osoby z publiczności dotyczący tego, że wszędzie jest tyle moich książek, że tak je dobrze widać.

To jednak dyskusja jednostronna – ja mogę powiedzieć, ile egzemplarzy przekazałam blogerom. Mowa była o jednej książce i było to około 20 egzemplarzy, a postów pojawiło się 200. I o to pojawiły się pretensje – że było ich tak dużo. Komu dałam książkę w prezencie wiem tylko ja i ta osoba, a cała rzesza osób postronnych może tylko na ten temat dywagować.

Przecież ludzie, w tym blogerzy, sami kupują książki, pożyczają je od kogoś czy od siebie nawzajem albo wypożyczają z biblioteki. Nie mam jednak jak udowodnić, że ja im tych książek nie wysłałam. I właściwie dlaczego miałabym to robić, tłumaczyć się z czegoś, co jest wymysłem postronnych osób? Ktoś mi nie wierzy – jego prawo, ale takie oskarżenia są po prostu niesprawiedliwe, a „skreślanie” książek tylko dlatego, że są promowane, uważam za idiotyczne. Promowane są książki i dobre, i złe, podobnie jak i dobre i złe książki bywają pomijane w promocji z różnych przyczyn.

Oczywiście zdarzają się i posty sponsorowane i nikt nie udaje, że ich nie ma. Mają je wielkie wydawnictwa, pojawiły się również dwa posty sponsorowane dwóch pierwszych książek Pauzy. Wtedy te posty są jednak oznaczone.

Ja zdecydowanie polecam (i nie jest to polecenie sponsorowane!) zaglądać na Pauzowy Instagram. Sprawdźcie sami poniżej!

Ale czy obecność w social mediach to coś złego? Dzisiaj są one znakomitym źródłem reklamy. Nie tylko dzięki postom sponsorowanym, ale i oddolnym czytelniczym inicjatywom – ktoś czyta książkę, która mu się podoba, więc dodaje zdjęcie i recenzję w Internecie.

Zdaniem tych, którzy stawiają takie zarzuty, to niemożliwe, żeby wszyscy, którzy pokazują książki, rzeczywiście je czytali i żeby im się podobały.

Rozumiem, że zdarzają się różne przypadki, że są artykuły czy wywiady sponsorowane i bywa, że nie jest to zaznaczone, sama się z tym spotkałam. Rynek wydawniczy jest mały, te relacje międzyludzkie się przeplatają – krytycy znają się z pisarzami, dziennikarze z krytykami, pisarze z dziennikarzami, zdarza się, że nagle krytyk sam zaczyna pisać książki i staje się autorem albo jest profesorem na uniwersytecie, pisarzem, krytykiem, a jednocześnie poleca książkę studentom. W każdym kraju istnieją tego typu relacje, to też widać na rynku zagranicznym.

Wydaje mi się, że wokół marketingu książek stało się coś bardzo słabego. Z jednej strony nie wypada książek reklamować, z drugiej panuje przekonanie, że ponieważ najczęściej sprzedają się słabe rzeczy, to automatycznie wszystko, co się sprzedaje, jest słabe. Nawet jeśli się nie przeczyta danej książki, to z góry powstaje takie założenie.

Czy zgodziłaby się Pani ze stwierdzeniem, powtarzanym zresztą przez fanów Pauzy, że książki wydawnictwa bywają przygnębiające (np. „Legenda o samobójstwie”), dziwne (np. „Pierwszy bandzior”)? Nawet na stronie Pauzy jest informacja, że dopiero „Czekaj, mrugaj” jest pierwszą książką wydawnictwa dodającą otuchy.

To niesłychanie pozytywna książka, nastrajająca optymistycznie do życia. Nie wiem, co takiego w niej jest, bo nie należy do powieści ze wspaniałym zakończeniem, ale nie ma w niej też tragicznych wydarzeń, w odróżnieniu od większości innych książek Pauzy.

Trudno znaleźć dobrą książkę, która traktowałaby o wesołych rzeczach. Zazwyczaj dobra literatura mierzy się z jakimś problemem, jest o kimś, kto do czegoś dąży, o czymś marzy, ma problemy, które przezwycięża, Myślę, że z tego wynikają moje wybory. Nie szukam depresyjnych książek i wbrew pozorom wcale nie uważam, żeby książki traktujące o trudnych tematach były od razu „depresyjne”.

Usłyszałam nawet kiedyś, że chyba mam trudne relacje z rodzicami, bo i w „Naszym chłopaku”, i w „Legendzie o samobójstwie” są dziwni rodzice. Ale ja nie mam podejrzanych relacji rodzinnych, nie ma tu takiego źródła – każda z tych „moich” książek po prostu mnie w jakiś sposób zachwyciła. Uważam, że książka o samobójstwie, przemocy w rodzinie, czy gwałcie może nas dotknąć nawet jeśli nie mamy sami doświadczeń z tymi problemami. No i zawsze jest pytanie o końcową interpretację, wydźwięk książki – to już indywidualna sprawa każdego czytelnika. Czy „Nasz chłopak” to smutna opowieść o patologicznej rodzinie, czy trudna książka, która się dobrze kończy? Czy bohater „Historii przemocy” jest bardziej ofiarą, czy osobą, która pomimo strasznego doświadczenia przetrwała?

W przypadku Édouarda Louisa, autora „Historii przemocy”, nawet świadomie podjęłam decyzję, by jako pierwszą wydać właśnie „Historię…”, bo jego pierwsza książka jest tak trudna i ciężka, że to mogłoby mu zrobić wielką krzywdę na rynku, mogłaby „nie chwycić”.

Nie żałuję tej decyzji, ponieważ „Historia przemocy” wydaje się bardzo uniwersalną powieścią. Dla mnie nie jest książką o relacji homoseksualnej, ale o przemocy – bez względu na to, czy jest to przemoc mężczyzny wobec mężczyzny, kobiety wobec kobiety czy przedstawiciela jednej płci wobec drugiej. To opowieść o tym, co się z nami dzieje, gdy coś złego nas spotyka, a nie o homoseksualizmie Louisa.

Czy może Pani uchylić rąbka tajemnicy, jeśli chodzi o Pani współpracę z autorami? Czy ma Pani z nimi bezpośredni kontakt czy przez wydawcę zagranicznego? Niektórzy z nich, m.in. Vann, Louis byli w Polsce, widziałam też ostatnio filmik Vanna skierowany do polskich czytelników, który nakręcił w swoim domu w Australii. Czy trzeba ich do tego namawiać, czy chętnie się angażują?

Vanna i Louisa miałam okazję poznać osobiście, bo odwiedzili Polskę. Miranda July nagrała na moją prośbę pozdrowienia dla polskich czytelników, ale akurat z nią nie miałam bezpośredniego kontaktu, tylko przez agenta. To osoba, która bardzo trzyma dystans, jest wycofana, jeśli chodzi o bezpośrednie kontakty z wydawcami.

Louis poleca mi dużo lektur, i ja jemu też, opowiada mi, co wydają jego wydawcy w innych krajach i co się sprawdziło. To fantastyczny rozmówca, niesłychana osobowość. Dojrzały, oczytany.

Również David Vann jest ciekawą, bardzo kontaktową osobą, od razu odpisuje na maile, podobnie Therese Bohman, autorka „O zmierzchu”, która przyjedzie w czerwcu na Big Book Festival. Naprawdę nie mogę narzekać na współpracę z moimi autorami, są życzliwi, serdeczni i wspaniali.

Pracując jeszcze w poprzedniej firmie poznałam Etgara Kereta, który jest fantastyczną osobą, bardzo bezpośrednią, przyjazną. Z Hanyą Yanagiharą też długo korespondowałam. Byłam zaskoczona, że tak wielkie gwiazdy potrafią miło się zachować i od razu odpisać na wiadomość. Czasem Polska to dla nich jakiś mały kraj „nie wiadomo gdzie”, może dla Kereta nie, bo ma z Polską związki rodzinne, ale dla Yanagihary już tak, przynajmniej jeszcze przed sukcesem książki. Teraz, gdy „Małe życie” się tak wspaniale sprzedało, autorka pewnie inaczej na to patrzy. Jednak nawet dla malutkiego wydawcy na malutkim rynku te wielkie gwiazdy potrafią być serdeczne i życzliwe, zachowywać się w pełni profesjonalnie. To bardzo miłe i budujące.

A na zdjęciu poniżej widzicie Davida Vanna i Dorotę Masłowską na czytelniczym spotkaniu w Big Book Cafe

Książki Wydawnictwa Pauza są nominowane w różnych plebiscytach czytelniczych, polecane przez redaktorów i redaktorki różnych magazynów – zdecydowanie je widać. Co uważa Pani za największy sukces wydawnictwa w tym niedługim jeszcze czasie jego istnienia?

Wydaje mi się, że największym sukcesem jest zaistnienie na polskim rynku. Fakt, że Pauza jest rozpoznawalna, mimo że nie mam milionów na koncie, stałych współpracowników, biura. Sądziłam, że to się będzie dłużej działo, rozkręcało. Tym bardziej, że moje książki nie są łatwe, nie są czytadłami, a jednak niektóre z nich sprzedały się w bardzo dużej liczbie egzemplarzy.

Cały czas chcę poszerzać grupę czytelniczą i cały czas spotykam osoby, które o wydawnictwie jednak nie wiedzą. Pauza zdaje się być wszędzie – rzeczywiście, jeśli ktoś czyta, to raczej wie o jej istnieniu, O moich książkach pisano w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Wysokich Obcasach”, „Gazecie Wyborczej”, „Magazynie Książki”, „Przekroju”, „Newsweeku”, niebawem pojawię się w magazynie „Pismo”. Jednak nadal spotykam osoby, które o Pauzie dowiedziały się przez przypadek albo od znajomych. Ostatnio poznałam korektorkę od lat pracującą z książkami literackimi, a więc i dużo czytającą. Nie pracuje wprawdzie w Warszawie, ale obraca się w tzw. środowisku i nie wiedziała o istnieniu mojego wydawnictwa. Wbrew pozorom to mnie cieszy, bo oznacza to, że są jeszcze czytelnicy, do których mogę dotrzeć z Pauzą. Z drugiej strony powoduje, że cały czas myślę „co by tu jeszcze zrobić”, więc bywa, że odczuwam spory stres. Jak do tych czytelników dotrzeć?

Można m.in. przez targi książki, na których niestety mnie jeszcze nie było, bo wynajem stoiska jest bardzo drogi. Na tegorocznych warszawskich targach się nie pojawię, być może w Krakowie już tak, bo wtedy będę miała już w sumie piętnaście wydanych książek. Będę też na Literackim Sopocie, już po raz drugi ze stoiskiem Pauzy. Fantastycznym miejscem są festiwale. Tam przychodzą osoby, które lubią czytać, interesuje je kultura. Np. Big Book Festival jest wydarzeniem nie tylko skupionym wokół książek, występują na nim też socjologowie, filozofowie. W tym roku będę gościła na różnych polskich festiwalach bardzo wielu moich autorów.

W pierwszym roku istnienia wydawnictwa dwóch autorów odwiedziło Polskę, i to kilkakrotnie: David Vann i Éduard Louis. Zaproszenie dostała również Mirandy July, ale niestety go nie przyjęła. Z kolei Arnon Grunberg, który nie mógł przyjechać na Big Book Festival w zeszłym roku, w tym roku już przyjedzie. Cztery zaproszenia i dwóch autorów w Polsce na pięć wydanych książek to ogromny sukces.

A czy może Pani zdradzić, które książki Pauzy cieszą się największą popularnością?

Najlepiej sprzedają się David Vann i Édouard Louis. Książki był wydane w odstępie 8 miesięcy – najpierw Vann, później Louis, a jednak ten drugi ma wynik bardzo zbliżony do pierwszego, co świadczy o dużej popularności książki.

Co ciekawe, Miranda July, która pojawiła się na okładce „Wysokich Obcasów” i jako jedyna była recenzowana w prasie kobiecej, nie sprzedaje się równie dobrze. A przecież jest znana jako reżyserka, rozpoznawalna. Słyszałam reakcje: „O, to ta, co filmy kręci” i myślałam sobie: „Super, ludzie ją znają”. Jednak jej „Pierwszy bandzior” nie sprzedał się aż tak dobrze, jak sądziłam, biorąc pod uwagę szeroki PR i duże oczekiwania. Zobaczymy, jak będzie z „O zmierzchu”. Myślę, że książka Bohman jest bardziej uniwersalna od July. Też ma rys feministyczny, ale opowiada „normalniejszą” historię. W jej książce nic dziwnego się nie dzieje, nie ma żadnych „odlotów”.

Sądzę też, że „Czytaj, mrugaj” jest książką bardzo uniwersalną. Znalazłam trafne polecenie tego utworu w jednym ze szwedzkich dzienników czy miesięczników. Napisano w nim, że to literacka książka, którą się świetnie czyta, a to już rzadkość.

Dziękuję za rozmowę!

Nie wiem, jak Wy, ale ja na „Czekaj, mrugaj” czekam z niecierpliwością! A Wy – znacie, czytacie, lubicie książki Pauzy?

5 feministycznych premier, po które warto jak najszybciej sięgnąć

feministyczne książki

Moda na książki poświęcone szeroko pojętej kwestii kobiecej – odkrywaniu kobiet zapomnianych w historii, opowiadających o sile dziewczyńskiej solidarności czy motywujących do walki z przejawami dyskryminacji ze względu na płeć – wciąż trwa. W księgarniach właśnie ukazały się (lub ukażą) kolejne pozycje z nurtu „girl power”. Sprawdźcie, po które warto sięgnąć.

  1. Christina Dalcher, Vox (premiera: 27 lutego 2019)

vox

„Haha, to naprawdę dystopia, bo polskiej kobiety nikt do zaprzestania gadania nie jest w stanie zmusić!”, „Tak, jasne, feministkom we łbach się poprzewracało – taki scenariusz jest zupełnie niemożliwy”, „No niektórym przydałby się taki licznik słów” – to tylko niektóre z komentarzy, które pojawiły się pod zapowiedzią książki na fanpage’u Wydawnictwa Muza.

Opis powieści rzeczywiście brzmi fantastycznie (nie że świetnie, ale niewyobrażalnie) – w niedalekiej przyszłości (na pewno po prezydenturze Trumpa) władzę w Stanach przejmują skrajnie prawicowi i skrajnie chrześcijańscy politycy. Jednym z ich postanowień jest to, by kobiety nie mogły wypowiadać więcej niż 100 słów dziennie. Nawet kilkumiesięczne dziewczynki. Przedstawicielki płci żeńskiej zostają zredukowane wyłącznie do roli matek, córek, gospodyń domowych. Nie mogą pracować, czytać.

Wielu z nich to się nie podoba (ale części jednak tak…). Wśród buntowniczek jest doktor Jean McClellan, która przez ponad rok od czasu, gdy zaczęło obowiązywać nowe prawo, zaczęła żałować, że nie walczyła o swoją wolność wtedy, gdy nie było jeszcze za późno.

Autorka książki, Christine Dalcher, to lingwistka – ma doktorat z lingwistyki teoretycznej na Uniwersytecie Georgetown. Przedstawiony przez nią scenariusz wydaje się nierealny dla Ameryki, ale wiele z przedstawionych przez nią ograniczeń dotyka kobiety w części świata (choć nikt im jeszcze nie wylicza słów wypowiedzianych dziennie…).

Rzeczywistość przedstawiona w książce z jednej strony sprawia wrażenie mogącej kiedyś zaistnieć – relacje między bohaterami, sposób sprawowania władzy teoretycznie mogłyby mieć miejsce, ale ja w aż tak czarny scenariusz nie wierzę. Dalcher ostrzega, że jeśli przedstawicielki płci żeńskiej nie zawalczą o swoje prawa teraz, później może być za późno. Moim zdaniem kobiety w społeczeństwach Zachodu tak dużo już wywalczyły, że nie dałyby sobie tych praw odebrać, uciszyć się.

Autorka przypomina też – o czym często w polskiej wersji katolicyzmu zapominamy – o głęboko patriarchalnych korzeniach tej religii, cytuje biblijne przykazy dotyczące kobiet, które jasno ukazują, że religia ta nie wyrosła na podstawach egalitarnych i nadal do nich nawet nie aspiruje.

„Vox” to w końcu również powieść o kobiecej solidarności, miłości matki do córki, a także o tym, że w świecie autorytarnie rządzonym przez mężczyzn znajdą się i tacy, którzy razem z kobietami będą walczyć o ich wolność.

Książki Dulcher nie czyta się aż ta boleśnie jak „Opowieść podręcznej”, ale też nie jest to przyjemna w odbiorze lektura. I to jej wielki plus – po przeczytaniu jeszcze długo pozostaje w myślach, warto więc po nią sięgnąć choćby po to, by później podyskutować z innymi o prawach kobiet w Polsce i na świecie.

2. Feminist Fight Club, Jessica Bennett (premiera: 27.02.2019)

Drukowanie

Jessica Bennett ma na swoim koncie niemało dziennikarskich osiągnięć – pracowała m. in. w „New York Timesie” i „Newsweeku”, teraz działa w organizacji pozarządowej założonej przez Sheryl Sandberg (obecnie COO Facebooka).

Kilka lat temu Bennett, razem ze swoimi koleżankami – wykształconymi, kreatywnymi, młodymi (około dwudziesto- i trzydziestoletnimi) dziewczynami z Nowego Jorku, organizowała kobiece spotkania – wolne od partnerów, dzieci, pracy.

Choć to właśnie pracy rozmowy te dotyczyły najczęściej – okazało się, że każda z tych pozornie uprzywilejowanych kobiet doświadczyła seksizmu na swojej zawodowej drodze. Któraś została razem z mężczyzną zatrudniana na to samo stanowisko, ale to jego nazywa się „redaktorem prowadzącym”, innej koledzy w pracy ciągle przerywają i przedstawiają jej pomysły jako swoje, kolejna słyszy, jakim to nie jest „słoneczkiem”, a u następnej jako rozrywkę na spotkaniach integracyjnych proponuje się „męskie” rozrywki – bilard i rzutki.

Jeśli chcecie poznać skuteczne strategie walki z seksistowskimi zachowaniami, opracowane przez Bennett – zajrzyjcie tutaj

Dlatego kobiety postanowiły stworzyć feministyczny klub walki z seksistowskimi zachowaniami. Klubów rodziło się coraz więcej (Każdy i każda może do takiego należeć – jak to zrobić? Informacje w książce) . Owocem tych wielu kobiecych doświadczeń jest właśnie „Feminist Fight Club”.

Bennett w swojej publikacji wspomina m. in. jak szefowa DreamWorks została potraktowana przez osobę pracujących na recepcji jednej z firm medialnych w Nowym Jorku jako pomoc kuchenna, a także o sytuacji, gdy na jednej uroczystości wręczano wyróżnienia dwojgu stypendystom – goście wchodzący na bankiet gratulowali chłopakowi, a dziewczynę brali za szatniarkę. Autorka powołuje się też na mnóstwo danych, przywołuje wyniki najnowszych badań, które istnieje seksizmu w miejscu pracy potwierdzają.

Ale „Feminist Fight Club”, jak sama jego nazwa wskazuje, to nie cienkie bolki – zamiast narzekać, biorą się do działania. Bennett podaje mnóstwo przykładów, jak radzić sobie z przejawami protekcjonalnego traktowania w pracy z powodu bycia kobietą. Opisuje konkretne zachowania i pokazuje, jak się im przeciwstawić. Doradza nawet, jaką postawę najlepiej przyjąć podczas ważnego spotkania, jak zabierać głos, jak pisać maile, walczyć o podwyżkę.

Wszystko z humorem i odniesieniami do popkultury – książkę zdobią ilustracje Saski Wariner i Hilary Fitzgelard Campbell.

3. Manal asz-Szarif, Saudyjka za kierownicą (premiera: 30.01.2019)

saudyjka

Największe na świecie więzienie kobiet – tak mówi się o Arabii Saudyjskiej. Choć kraj wzbogacił się na ropie naftowej i może się wydawać nowoczesny – przecież Saudyjczycy mają pieniądze na piękne domy, najlepsze samochody, największe nowinki techniczne – za tym postępem technologicznym nie poszedł obyczajowy.

Manal asz-Szarif urodziła się w Mekce, a więc najświętszym mieście muzułmanów. Przez lata żyła tak, by swoim zachowaniem w pełni sprostać odpowiedzialności ciążącej na mieszkańców Mekki – była religijną fundamentalistką. Do czasu, gdy zaczęła studiować informatykę, a później – pracować.

Z pracą wiązało się bowiem doświadczenie wszystkich niesprawiedliwości, jakie dotykają „wyzwolone” kobiety w KSA. Choć asz-Szarif nie robiła nic złego – pracowała, kształciła się – musiała znosić pretensje o to, że rozmawia z kolegami, że rusza w podróże służbowe, że sama chodzi po mieście. A chodziła sama, bo zdarzało się, że akurat nie było dostępnej taksówki, a jako kobieta nie mogła usiąść za kierownicą, więc pozostało jej iść do domu pieszo.

Podobnie jak w przypadku innych Saudyjek, o tym, czy w ogóle może pracować, kształcić się, a nawet uzyskać pomoc medyczną decydował za nią mahram, czyli opiekun – mąż, ojciec lub brat. Ten ostatni, choć nieletni, pełnił funkcję jej kierowcy i towarzysza służbowych podróży.

W Manal asz-Szarif powoli zaczęła się budzić świadomość konieczności nadejścia zmian w kwestii praw kobiet w Arabii Saudyjskiej. Została działaczką, której nie ominęły aresztowania, ale która dzięki swojej aktywności poznała mnóstwo innych silnych i wspierających się kobiet. Skupiła się przede wszystkim na przyznaniu kobietom prawa do prowadzenia samochodu i razem z innymi Saudyjkami – wygrała.

Dziś asz-Szarif mieszka z mężem (drugim, bo jest rozwódką, co akurat w KSA nie jest tak rzadko spotykane) i dwoma synkami w Australii. Warto sięgnąć po jej wspomnienia sprzed niedługiego jeszcze czasu, by zobaczyć, z jakimi problemami mierzą się kobiety w innych częściach świata.

4. Get Your Sh*t Together. Ogarnij się! Dziennik (premiera: 13.02.2019)

Drukowanie

To książka trochę inna od pozostałych – choć nie traktuje o kobiecości wprost, została napisana przez silną kobietę, która porusza jakże ważny dla wielu z nas problem – niemożność ogarnięcia się.

Ona doskonale wie, o co chodzi. Na liście rzeczy, które zrobiła, by nie robić tego, co naprawdę robić musiała, były m. in.: zaangażowanie się w bezowocną dyskusję polityczną na Facebooku, poukładanie szminek według kolorów, ćwiczenie mięśni Kegla, obcięcie skórek u paznokci, szukanie informacji o chorobach, na które mogłaby cierpieć.

W końcu jednak udało jej się przezwyciężyć takie zachowania i opracowała nie tylko ściągawkę, ale i zestaw ćwiczeń dla czytelników i czytelniczek, by uzyskany przez nich efekt był taki sam, jak u niej – a jest nim ni mniej, ni więcej osiągnięcie wyznaczonego sobie celu.

Jakąkolwiek miałby postać – zmiany pracy, poznania miłości życia czy uporządkowania relacji rodzinnych – aby go osiągnąć konieczne jest ogarnięcie się, a proponowane przez Knight metody działania są naprawdę skuteczne. Sama mam, jak chyba my wszyscy i wszystkie, ogromne zamiłowanie do prokrastynacji i boję się próbować nowych rzeczy, ale jednak warto! Warto jednak pamiętać, że efekty będą proporcjonalnie zadowalające do pracy włożonej w ich uzyskanie.

5. Michelle Obama, Becoming. Moja historia (premiera 13.02.2019)

becoming

Jedna z najgłośniej zapowiadanych książek roku – w Stanach Zjednoczonych, z oczywistych powodów, to wielki hit. Jak będzie w Polsce?

Michelle Obama jest u nas znacznie mniej rozpoznawalna niż za oceanem – tam w mediach pojawia się bardzo często. My, owszem, wiemy, kto to taki, ale kojarzymy ją wyłącznie jako żonę byłego prezydenta USA, a nie – osobną jednostkę o własnych poglądach, aktywistkę.

„Mój ojciec pracował jako operator pompy do uzdatniania wody, mama była gospodynią domową. Nie mieliśmy więc za wiele pieniędzy, ale rodzice dali mi i mojemu bratu znacznie więcej – bezwarunkową miłość i zachętę do tego, by dotrzeć tam, gdzie oni nigdy nie mogli się znaleźć” – pisze Obama w swojej książce.

Autorka skończyła prawo, robiła karierę w swoim zawodzie, ale w 2004 roku zdecydowała, że będzie działała jako wolontariuszka pomagająca osobom z biednych rodzin – tym, którzy byli w takiej samej sytuacji, jak kiedyś ona. 4 lata później Barack Obama, jej dawny podwładny, a teraz mąż, został pierwszym czarnoskórym prezydentem USA i wszystko się zmieniło – Michelle Obama została postawiona w świetle reflektorów. W końcu zyskała możliwość, by skuteczniej działać na rzecz innych. Jak to robi? Warto dowiedzieć się z książki.

 

 

 

 

 

 

Pan od podpasek, czyli mężczyzna, który poświęcił swoje życie miesiączce

Ryzykował szczęściem rodzinnym i wykluczeniem z lokalnej społeczności po to, by działać ku polepszeniu zdrowia intymnego kobiet w Indiach. Jego życie to gotowy scenariusz na film (takie filmy zresztą powstają). Przekonajcie się sami i same i poznajcie Arunachalama Murugananthama.

– Ale czy te podpaski nie powinny mieć skrzydełek?

– Nie, mówię Ci, mają wystarczająco mocny klej i odpowiedni kształt – nie przeciekają.

– No tak, może te ze skrzydełkami są specjalnie przystosowane do zachodnich majtek! – dywagują nad zaletami środków do higieny intymnej dla kobiet dwaj mężczyźni.

Jeden z nich jest pracownikiem fundacji, który chce zakupić podpaski, by później rozdać je za darmo studentkom, drugi to pierwszy mężczyzna na świecie, który miał „miesiączkę”, „pan od podpasek” – Arunachalam Muruganantham.

Choć jego nazwisko jest dla nas – Polek i Polaków – trudne do powtórzenia, warto jednak postarać się zachować je w pamięci. To człowiek, który poświęcił swoje życie, by pomóc kobietom w Indiach, a później i w innych krajach azjatyckich, a nawet afrykańskich. A łatwo nie było!

Muruganantham pochodzi z bardzo biednej rodziny – jak mówi, gdyby spojrzeć na piramidę przedstawiającą ludzi od najbogatszych do najbiedniejszych, on nie tyle znalazłby się na dnie, co w piwnicy. Gdy miał 15 lat, zmarł jego ojciec, a on zatrudnił się w warsztacie ślusarskim, by pomóc mamie w utrzymaniu rodziny. Wraz z tymi wydarzeniami zakończyła się jego edukacja.

W pracy radził sobie świetnie, przed 30-tką ożenił się z Shanthi. Pewnego dnia zauważył, że żona przechodzi obok niego z jakąś brudną szmatą w ręku. Taką, której on sam „nie użyłby do czyszczenia roweru”. Zapytał, co to, a ona odpowiedziała, że nie jego sprawa. Po naleganiach jednak zdradziła, że używa tego, bo ma miesiączkę.

– Ale dlaczego ta brudna szmata? Przecież są podpaski!

– Podpaski są, ale drogie – albo będziemy mogli pić mleko, albo ja będę miała podpaski.

job provider

Jeśli będziesz szukać okazji, będziesz też wiecznym poszukiwaczem pracy. Jeśli będzie tobą kierować chęć rozwiązania problemu, staniesz się osobą zatrudniającą innych – mówi Arunachalam Muruganantham. Zdjęcie pochodzi z jego Facebooka: facebook.com/pg/amurugaofficial/

Młody mąż chciał zadowolić żonę, więc poszedł po te podpaski do sklepu. Sprzedawca zapakował je dodatkowo w papier, obejrzał się dwa razy w każdą stronę i po kryjomu wręczył produkt. 29-letni Muruganantham miał wtedy po raz pierwszy w życiu w ręku podpaski. Stwierdził, że są zrobione z bawełny – tak taniego składnika, który sprzedaje się kilkakrotnie drożej niż jest warty (sytuacja ta trochę się poprawiła – w 2018 roku zmieniło się w Indiach, na korzyść kobiet, prawo – podpaski nie są już objęte podatkiem VAT).

Muruganantham zorientował się, że nie tylko jego żona, ale i siostry, sąsiadki, mieszkanki wioski, w końcu – niemal wszystkie kobiety w Indiach, zwłaszcza te z odciętych od wody, prądu miejscowości – nie korzystają z podpasek.

Przyczyna tkwi nie tylko w tym, że podpaski nie są łatwo dostępne i kosztują tyle, że przeciętnej kobiety ze wsi na nie nie stać. Powiedzieć, że miesiączka w Indiach to temat tabu, to nic nie powiedzieć. Dziewczynkę od pierwszego dnia jej pierwszej menstrucji obowiązują surowe zasady. Musi przebywać na osobności, nie ma wstępu do świątyni, jest nieczysta. Nie ma prawa gotować, nosić naczyń z wodą, prać, bo wszystko zabrudzi. Nie może dotykać matki, ojca, braci, sióstr. Jest niedotykalna. Matki same zniechęcają córki do chodzenia do szkoły w czasie miesiączki, co często kończy się ich rezygnacją z nauki – trudno nadrobić zaległości, dochodzi też wstyd związany z okresem.

A to trailer bollywoodzkiego filmu o Arunachalamie Murugananthamie pt. „Padman”.

70% wszystkich chorób układu rozrodczego u kobiet w Indiach pojawia się na skutek niewłaściwej higieny intymnej. Z tych samych powodów kobiety umierają, także podczas porodów. Zamiast podpasek używają szmat, a jako pochłaniaczy krwi – popiołu, piasku.

W tym właśnie kraju i w tych warunkach to mężczyzna postanawia zająć się produkcją tanich i łatwo dostępnych podpasek nie tylko, by ułatwić kobietom życie, ale „by przywrócić im godność i pewność siebie”.

Mężczyzna tworzy prototyp podpaski, najpierw z waty pokrytej włókniną. Jak jednak sprzetestować ten produkt? Sam przecież tego nie zrobi, prosi więc o pomoc żonę. Ta jednak odpowiada: „Zwariowałeś? Nie teraz! Trzeba poczekać”. Tym sposobem Muruganantham dowiaduje się, że kobiety nie krwawią codziennie.

Szuka więc pomocy wśród studentek medycyny. Przygotowuje specjalny formularz, który mają wypełnić, ale gdy spotyka się z nmi, by przekazały mu wyniki, zamiast wszystkich dziewcząt widzi tylko trzy, które piszą coś na kolanie.

Nie o takie testy Murugananthamowi chodziło. Poza tym z częstotliwością występowania miesiączki u kobiet trwałyby one wieczność. Mężczyzna bierze więc starą i nienapompowaną piłkę, napełnia ją krwią, konkretnie kozią, a do piłki dodaje wężyk. Krew zdobywa od kolegi, który jest rzeźnikiem. Całość zakłada na siebie i próbuje. Jeździ na rowerze, śpi, chodzi i „miesiączkuje”, sprawdzając, jak działa podpaska.

Okazuje się, że nie jest tak chłonna, jak być powinna. Co więcej, zwierzęca krew szybko zaczyna śmierdzieć, więc Muruganantham zdobywa od kolegi pracującego w banku krwi chemikalia spowalniające jej krzepnięcie. I tak musi się spieszyć, bo zanim krew zacznie wydzielać smród, ma tylko jakąś godzinę.

Mężczyzna znów zwraca się więc o pomoc do studentek. Tym razem chce od nich jednak uzyskać zużyte podpaski, by zobaczyć, jak wchłania się krew w produktach tworzonych przez wielkie koncerny. Te, które nie chcą mu zdradzić, jak konkretnie tworzą swoje produkty.

Muruganantham daje dziewczynom podpaski i torebki na nie, gdy już będą zużyte. One zostawiają je w wyznaczonym miejscu, on je później zabiera.

Po 1,5 roku prac nad podpaskami żona Murugananthama zostawia go. Nie pomógł mu fakt, że zaczepiał obce kobiety, na dodatek studentki, lna skutek czego ludzie w wiosce zaczęli o nich gadać. Tak naprawdę ona sama też nie rozumiała, o co mu do końca chodzi.

14192057_1065326613574481_8729020740136914997_n

Umacniać kobiety, zachęcać je do aktywności, dawać im miejsca pracy – oto motto Murugananthama. Zdjęcie pochodzi z jego Facebooka.

Mężczyzna został wyklęty przez mieszkańców wsi, uważano, że jest wampirem lub że przechodzi ostatnie stadium choroby wenerycznej – w końcu obmywał się z krwi przy publicznej pompie. Pewnego dnia jego matka zobaczyła go podczas tej czynności – myślała, że przygotowuje kurczaka na obiad, jednak gdy zobaczyła podpaski, spakowała się i opuściła dom.

Dopiero po 2 latach i 3 miesiącach prób Muruganantham wydobył od jednego z producentów informację, że do tworzenia podpasek używa się celulozy wprodukowanej z kory drzewa, która skutecznie wchłania płyny i nie daje się wycisnąć. W końcu nadszedł sukces – „pan od podpasek” zaczął wytwarzać niedrogie i skuteczne środki higieniczne.

podpaski

Produkowane przez współpracujące z Murugananthamem kobiety podpaski mają różne nazwy i inny wygląd. Panie same wymyślają nazwy, wśród których są m. in.: „Be cool”, ‚Relax” czy… „Matczyna troska”. Źródło zdjęcia: theweekendleader.com

No dobrze, ale wytwarzanie to jedno, a umożliwienie kobietom dostępu do podpasek – drugie. Przecież wyprodukowanie podpaski wymaga użycia wielkich urządzeń. Minęło następne 1,5 roku i Muruganantham stworzył projekt mobilnej maszyny, która kosztuje około 500 zł polskich i którą sprzedaje wyłącznie organizacjom pozarządowym oraz małym przedsiębiorstwom prowadzonym przez kobiety.

Od czasu, gdy stało się o nim głośno, mnóstwo firm, przedstawicieli handlowych chciało wykupić od niego maszyny. Nawet światowi giganci. On jednak chce je sprzedawać wyłącznie kobietom.

maszyna do robienia podpasek

Bohater artykułu przy skonstruowanej przez siebie maszynie do robienia podpasek. Źródło zdjęcia: The Guardian

Dlaczego? Dzięki produkcji podpasek znajdują one zatrudnienie, uniezależniają się finansowo od mężczyzn, są samodzielne. „Pan od podpasek” nie chce, by nadal wiele kobiet było w takiej sytuacji, jak kiedyś jego matka – gdy mężczyzna stanowi ich jedyne źródło utrzymania, co daje mu kontrolę nad nimi, a gdy umiera – pozostają bez grosza.

Muruganantham zatrudnia do obsługi maszyn (do jednej potrzeba około 10 osób) wyłącznie najbiedniejsze kobiety, z małych miejscowości. Dzięki pracy nie tylko zarabiają, ale i poznają nowe osoby, tworzą się kobiece, wspierające się społeczności.

– Sposób prowadzenia przeze mnie interesów przypomina… motyla. Motyl wypija nektar, ale nie robi kwiatowi krzywdy. Uważam, że gdy damy pracę kobietom, skorzysta na tym cały kraj. Mężczyzna za zarobione pieniądze kupiłby ubrania, buty i alkohol, kobieta kupuje żywność dla dzieci i opłaca ich edukację. A ja chciałbym budować świadome społeczeństwo – zaznacza.

Tę świadomość buduje przede wszystkim w kobietach. A z tym nadal nie jest różowo. Wiele z nich uważa bowiem, że jeśli zaczną korzystać z podpasek, lokalna bogini pozbawi je wzroku albo nigdy nie wyjdą za mąż. I tu znów sprawdza się pomysł z kobiecymi mikroprzedsiębiorstwami – osoby produkujące podpaski odwiedzają kobiety ze wsi, swoim przykładem pokazują, że z powodu noszenia (a nawet produkowania!) podpasek żadna krzywda im się jeszcze nie stała, a wręcz przeciwnie. Kobiety im ufają i przekonują się do tej idei.

Historia Murugananthama ma happy end – żona i matka do niego wróciły, stał się bohaterem wielu filmów, m.in. bollywoodzkiego „Padmana”, a także „Miesiąc(zki) w Indiach” – obrazu dokumentalnego zrealizowanego dla telewizji Planete. W tym roku nominowany został do Oscara krótkometrażowy film dokumentalny o Murugananthamie: „Period. End of sentence”.

Mężczyżna został też obsypany przeróżnymi tytułami, nagrodami. W 2014 roku „Time” umieścił go na liście 100 najbardziej wpływowych ludzi świata, uhonorowano go również Padma Shri, jednym z najwyższych odznaczeń w Indiach. W ojczyźnie wyróżniano go też wielokrotnie w plebiscytach dotyczących technologii czy tych przeznaczonych dla wynalazców.

Misja Murugananthama jeszcze się jednak nie skończyła – działa dalej, w końcu chce, by jeszcze za jego życia 100% kobiet w Indiach miało dostęp do podpasek.

I na koniec wystąpienie Murugananthama na konferencji TED – tak, angielskiego też sam się nauczył. I choć wie, że ma specyficzny akcent i robi błędy, a inni w myślach go poprawiają, odpowiada na to: „Nie szkodzi, nie przeszkadza mi to”.

Źródło głównego zdjęcia: Facebook Murugananthama.

Burka w Nepalu nazywa się sari, czyli o kraju, w którym trwa walka o godność kobiet [wywiad z Edytą Stępczak]

Pod koniec zeszłego roku ukazała się na polskim rynku książka poświęcona kobietom w innej niż europejska kulturze – tym razem chodzi o kulturę nepalską. Publikacji mówiących o roli i pozycji kobiet w różnych zakątkach świata ukazuje się mnóstwo, ale „Burka w Nepalu nazywa się sari” jest moim zdaniem wyjątkowa. Edyta Stępczak, jej autorka, napisała książkę z perspektywy osoby znającej temat „od środka” – mieszkała w Nepalu 5 lat – ale i kogoś o ogromnej wrażliwości na nierówności społeczne. Pewnie dlatego ta publikacja pozostaje w głowie na długo.

Zapraszam więc do lektury wywiadu z autorką!

W jaki sposób trafiła Pani do Nepalu? Czy przed wyjazdem do tego kraju wiedziała Pani coś o sytuacji tamtejszych kobiet?

Edyta Stępczak: W moim przypadku wszystko zaczęło się od gór. Już w liceum – kiedy zaczynałam się wspinać – moim marzeniem były Himalaje. To taka logiczna droga po Alpach, Tatrach, Dolomitach. Myślę, że każdy górołaz marzy o tym, by trafić kiedyś właśnie tam. Mnie się to udało na studiach.

Zanim trafiłam do Nepalu po raz pierwszy, czytałam o nim wszystko, co wpadło mi w ręce, a ponieważ dostępna była wyłącznie literatura górska, bo innej się o tym kraju nie pisuje, nie wiedziałam, co tam zastanę, nie miałam świadomości na temat tamtejszych problemów społecznych.

Po mojej pierwszej wizycie postanowiłam, że wrócę do tego kraju, ale w innej roli – do pracy społecznej. Zauważyłam bowiem sygnały, które dawały mi do zrozumienia, że pod tą piękną powłoką kryje się coś innego.

edyta stepczak

Edyta Stępczak, źródło: archiwum autorki

No właśnie – Nepal kojarzy się z drobnymi, dobrotliwymi Szerpami, potulnie wnoszącymi himalaistom ich sprzęt na górskie szczyty. Jak więc osoba, która przyjeżdża z zewnątrz może się zorientować, że coś tu jest nie tak?

To na pewno zależy od indywidualnej wrażliwości człowieka na niesprawiedliwość społeczną, na takie sprawy jak np. wykluczenie społeczne. Są ludzie, którzy jeżdżą do Nepalu od lat i niczego takiego nie widzą.

Ja te sygnały zauważałam np. w takich sytuacjach, gdy przewodnicy w górach siadali ze swoją grupą do stołu, ale tragarze już nie mogli. Jako niżsi w hierarchii musieli jeść osobno. Mnie to bulwersowało. To samo ze sprzątaczkami – z powodu swojego niskiego statusu były ignorowane, jakby nie istniały. Miały wykonać swoją pracę i odejść, nie zwracając na siebie uwagi.

No i takie obrazki, jak objuczona tobołami kobieta, a przed nią kroczący z założonymi rękami mężczyzna też się zdarzały. Intrygowało mnie, dlaczego tak się dzieje, jak wygląda przekrój społeczny Nepalu.

Nie miałam jednak pojęcia o skali problemu. Osiem lat po pierwszej wizycie zamieszkałam w tym kraju i dopiero wtedy zaczęłam odkrywać to jego „pozagórskie” oblicze. Było to bardzo powolne odkrywanie, bo to nie są kwestie wizualnie oczywiste, narzucające się.

Jak udało się Pani po takim czasie wrócić do Nepalu?

Moim celem był powrót do pracy społecznej, próbowałam więc znaleźć miejsce, w którym mogę się przydać, zaangażować. Najbardziej logiczny wydawał mi się kontakt z którąś z organizacji pozarządowych. Znalazłam taką organizację, która przemówiła do mnie profilem swojej działalności, to była hiszpańska NGO. I kiedy wreszcie, po ośmiu latach, było mnie stać na wolontariat, wyjechałam.

Po roku zaczęłam współpracować także z innymi, lokalnymi organizacjami. Zaczęłam też zbierać materiał do książki. Z czasem stawało się to łatwiejsze, ponieważ poznawałam nowych działaczy, nawiązywałam kolejne znajomości.

burka

W swojej książce szczególną uwagę poświęciła Pani jednemu aspektowi nepalskich nierówności społecznych – temu, jak traktowane są tam kobiety. Zaznacza Pani, że na ich niską pozycję w społeczeństwie ma wpływ religia. W Nepalu dominuje hinduizm, który, w odróżnieniu od chrześcijaństwa, jest religią politeistyczną i ma niejedną boginię. Jak to więc możliwe, że choć Nepalczyk potrafi czcić kobietę-bóstwo, jednocześnie może nie szanować kobiety-człowieka? Dlaczego nie zachodzi tutaj korelacja?

To jest właśnie jeden z najbardziej kontrowersyjnych dylematów, na który zresztą zwracali mi uwagę sami Nepalczycy – oni też tego nie rozumieją. Dlaczego w tym kraju czci się boginie, a poniża kobiety.

Hinduizm wyznaje 81% mieszkańców Nepalu. I to właśnie hinduizm w znakomitej mierze odpowiada za opresję wobec kobiet. Nie sama religia, ale jej interpretacja, której dokonali bramini, czyli przedstawiciele najwyższej kasty kapłanów. Czczenie bogiń to wynik ogólnej bogobojności Nepalczyków, a dyskryminacja kobiet to skutek ich wizerunku społecznego, upowszechnionego właśnie przez braminów.

Chciałabym zaznaczyć, że święte pisma hinduizmu – Wedy, Purany, były stosunkowo liberalne względem kobiety. Dopiero ta wykładnia braminów wyrządziła kobietom krzywdę, przedstawiając je jako słabe, zależne, głupie, nieczyste, niegodne.

W społeczeństwie tak dewocyjnie religijnym jak nepalskie, teorie głoszone przez kapłanów są przyjmowane bezkrytycznie. Bramińska interpretacja pism świętych zainspirowała pisma świeckie: poezję, literaturę, porzekadła ludowe. Ten wizerunek był przekazywany z pokolenia na pokolenie i solidnie osadził się w kulturze.

Winiąc braminów, ekstrapolujemy tę winę na hinduizm, co nie do końca jest fair.

O tym, jak negatywny wizerunek nepalskiej kobiety został utrwalony w różnego rodzaju pismach, możemy się o tym przekonać na podstawie tych fragmentów:

Bębny i idioci/Niedotykalni, zwierzęta/I kobiety nadają się/Tylko do bicia (fragment eposu „Ramczaritmanas”)

Choćby mąż był bezużytecznym kobieciarzem i draniem, kobieta musi zawsze czcić go jak boga (słowa Manu, praojca hinduizmu)

Będąc każda żoną tego samego męża/Grzechem jest, jeśli żony złoszczą się na siebie/Kiedykolwiek on umrze/Musicie razem wskoczyć w ogień (rady dotyczące samospalenia wdów-żon poligamisty, autorstwa XIX-wiecznego poety Bhanubhakty Acharyi)

A czy wobec tego można powiedzieć, jaka jest nepalska kobieta? Czy w Nepalu istnieje dominujący wzór kobiecych zachowań, postaw, oczekiwań od życia?

Zanim dojdziemy do tej generalizacji, która zawsze jest w jakimś stopniu ułomna, należy powiedzieć, że nie ma jednej Nepalki. Stopień dyskryminacji kobiet w Nepalu zależy od tego, z jakiej grupy etnicznej i wyznaniowej pochodzą. W tym wieloetnicznym, wielorasowym, wielokulturowym i wielowyznaniowym kraju mamy aż 125 grup etnicznych i kast.

Opresja wobec kobiet nie jest taka sama w grupach etnicznych wyznających buddyzm, czyli tych o korzeniach tybetańsko-birmańskich i w grupach indoeuropejskich, które wyznają hinduizm (moja książka dotyczy przede wszystkim kobiet z hinduistycznej większości). Panie z tej pierwszej grupy cieszą się znaczną swobodą – mają większą wolność seksualną, nie są aż tak kontrolowane przez męskich członków rodziny, dysponują swoimi pieniędzmi.

Co ważne, i wydawałoby się, że nielogiczne – im wyżej w hierarchii, tym kobiecie trudniej. Można by przypuszczać, że w wyższych kastach panuje większy liberalizm, bo przecież i ludzie są lepiej wykształceni. Jest jednak odwrotnie – dochodzi do jeszcze większej kontroli kobiety.

kobieta z wioski haku, dystrykt rasuwajpg

Kobieta z wioski Haku, północny Nepal

Najwyższe kasty orientują się na takie kwestie jak honor i prestiż, podobnie zresztą jak w społeczeństwach islamskich, gdzie honor mężczyzny jest wyżej ceniony niż zdrowie i życie kobiety. To ona jest nośnikiem moralności – jej moralność przekłada się na moralność wszystkich członków rodziny.

To broń obosieczna – z jednej strony daje kobiecie wielką władzę, bo może dzięki niej dodać rodzinie prestiżu, ale z drugiej i przynieść jej hańbę, z czym wiąże się dla niej ogromne zagrożenie.

Kobieta przynosi rodzinie honor rodząc synów, a nie córki, a także będąc przykładną żoną, synową, matką, wzorową gospodynią domową. Hańbi ją za to wtedy, gdy ma same córki albo jest bezdzietna, kiedy jako gospodyni pozostawia wiele do życzenia, ale również, gdy padnie ofiarą agresji seksualnej. To dlatego wieczorami nie mogłam umówić się z żadną kobietą na rozmowę, co utrudniało mi zbieranie materiału do książki.

Na pewno w wielu rodzinach działa instynkt: „dbamy o ciebie, nie chcemy, żeby coś ci się stało”. W wielu innych przypadkach motorem takiej ostrożności jest przekonanie, że zgwałcona kobieta przyniesie hańbę całej rodzinie. W Nepalu, jak w wielu innych miejscach na świecie, za gwałt obwinia się ofiarę, a nie sprawcę.

A odpowiadając na Pani pytanie o to, jaka jest przeciętna Nepalka, trzeba powiedzieć, że kobiety są pracowite – cały dom jest na ich głowie. Są z zasady łagodne i uległe, rzadko zdarzają się kobiety tzw. temperamentne, bo od dzieciństwa wpaja im się, że to rzecz źle widziana, która kładłaby się cieniem na jej moralność.

Panie rzadko zabierają głos publicznie. Zawsze brakowało mi tego, gdy się spotykaliśmy – mężczyźni rozmawiali, odpowiadali na pytania i potem zadawali mi swoje – o naszą kulturę, a kobiety zwykle milczały albo odpowiadały schematami. Te odpowiedzi niczego o ich indywidualnym „ja” nie mówiły.

Różnice w traktowaniu mężczyzn i kobiet są więc bardzo wyraźne…

Tak, doskonale widać to choćby po imionach nadawanych dziewczynkom i chłopcom. Imiona męskie chwalą takie atrybuty jak mądrość, odwaga. Mężczyzna jest panem tego, władcą owego. A kobieta? Ma takie cechy, które ułatwiają mężczyźnie kontrolę nad nią: jest uległa, łagodna, spolegliwa, najlepiej jeszcze piękna.

A jaką pozycję ma kobieta w rodzinie? Jakie role przypisuje się matkom, żonom, wdowom czy… teściowym?

Sytuacja kobiety w domu polepsza się, kiedy rodzi syna. Syn i jego pozycja są najsilniej ugruntowane w hinduizmie, ponieważ to na nim właśnie spoczywa obowiązek wykonania rytuałów pośmiertnych wobec rodziców. Bez tych rytuałów ich dusza nie przejdzie do innego świata, więc syn jest niejako przepustką rodziców do nieba. Męski potomek to dla nich nie tylko „inwestycja” w życie wieczne, ale i doczesne.

On zajmuje się bowiem rodzicami po ślubie, zostaje w domu, nie wyprowadza się do żony. Na starość jest ich jedynym zabezpieczeniem finansowym. W Nepalu nie ma powszechnego systemu ubezpieczeń społecznych, a więc emerytur i innych świadczeń socjalnych.

A pozycja żony w rodzinie? Oto fragment książki „Burka w Nepalu nazywa się sari”, opisujących sam tylko moment wstąpienia w związek małżeński:

Obrzędy podczas ceremonii zaślubin zapowiadają podległą pozycję kobiety wobec męża. Jednym z nich jest zjedzenie resztek po panu młodym, dokończenie słodkiego kasar. A trzeba wiedzieć, że w miejscowej tradycji jedzenie, którego ktoś dotknął ręką lub ustami, staje się dla innych jhuto, nieczyste, i powinno się stanowczo unikać z nim kontaktu. Pozycja męża jest więc tak dalece nadrzędna, że jedzenie przez żonę resztek jego posiłku nie jest dla niej jhuto. Innym symbolem jest zamiana miejsc: kobieta, siedząca początkowo po prawej stronie narzeczonego, w pewnym momencie ceremonii musi się przesiąść na mniej honorową pozycję, po jego lewej stronie. Odtąd to tam będzie jej miejsce w ich wspólnym życiu. Zwyczajem przestrzeganym głównie wśród wysokich kast jest umycie mężowi stóp, uznawanych za najbardziej nieczystą część ciała, a następnie wypicie użytej do ablucji wody. 

Wydaje się, że najsilniejszą pozycję kobieta zyskuje w rodzinie, gdy zostaje teściową. Nie chcę tu uprawiać podwórkowej psychologii, ale kiedy kobieta była poddana opresji przez całe swoje życie, bo najpierw decyzje podejmowali za nią ojciec i bracia, a później mąż i teściowie, gdy sama zyskuje władzę nad kimś – a konkretnie nad synową – może dziać się różnie.

Bardzo generalizując, ofiary opresji zachowują się na dwa możliwe sposoby – jedni skorzystają z okazji i „odbiją” sobie za te wszystkie lata, a inni będą chcieli oszczędzić drugiej osobie tego, przez co sami przeszli.

Natomiast sytuacja wdów jest trudna do tego stopnia, że praktycznie umierają one za życia. Są obwiniane za śmierć męża, bez względu na to, co było rzeczywistą i potwierdzoną przez lekarza przyczyną zgonu. W Nepalu, jeśli nazywamy kogoś wdową, to raczej oskarżamy ją o to, a nie po prostu nazywamy. Dobra żona umiera przed mężem.

Istnieje bardzo okrutna wdowia etykieta: kobieta musi do końca życia przestrzegać surowej diety, nie może nosić kolorowych strojów, biżuterii, ozdób. To niejako pokuta dla niej za to, że przeżyła męża.

Wdowiec natomiast powinien się szybko ożenić, bo przecież ktoś musi się zająć dziećmi, domem, jego rodzicami. Jak jest w przypadku kobiet? Choć nie ma oficjalnego zakazu powtórnego zamążpójścia, liczba wdów jest trzykrotnie większa niż wdowców.

Nepalczycy różnie próbują sobie z tym radzić. Społeczność Newarów, czyli rdzennych mieszkańców doliny Katmandu, żeby uchronić kobiety przed ostracyzmem, na jaki skazuje je wdowi status, wykształciła zwyczaj ihi, polegający na wydaniu za mąż kilkuletnich dziewczynek za boga Narajana pod postacią owoców z drzewa bel. Po to, by, nawet jeśli kiedyś ziemski małżonek tej kobiety umrze, ona nigdy nie została wdową. Pozostanie bowiem zamężna z nieśmiertelnym bogiem.

kobieta z grupy etnicznej tamangjpg

Kobieta z grupy etnicznej Tamang, fot.: Edyta Stępczak

A czy w Nepalu znajdziemy singli i singielki, stare panny i starych kawalerów?

Na początku mojego pobytu w Nepalu, kiedy jeszcze wielu spraw nie rozumiałam, rozmowy z Nepalczykami były dla mnie szokujące. Np. młodzi ludzie zawsze wyrażali pewność, że się ożenią czy wyjdą za mąż. „Kiedy się ożenię”, a nie: „jeśli się ożenię”. W naszym świecie praw człowieka, feminizmu, tego nie ma. Nepalka nie musi się martwić tym, że nie znajdzie partnera, natomiast ten partner może być dla niej znaleziony przez rodziców. Ma to swoje złe strony. Ale pokazuje, że w świecie aranżowanych małżeństw rzadko spotyka się singli.

Na pozycję kobiet w Nepalu ma również wpływ to, jak w tym kraju rozumiana jest kobiecość w sensie biologicznym. Polki co miesiąc mogą co najwyżej zastanawiać się, czy wybrać podpaskę, tampon czy kubeczek menstruacyjny, podczas miesiączki ich status nie ulega żadnej zmianie. Jak ta kwestia wygląda w Nepalu? Jaki dostęp do środków higienicznych mają Nepalki i jak traktowana jest tam menstruacja?

Religia macza palce we wszystkim, nawet w fizjologii i w tym, jak jest ona postrzegana. Głównie fizjologia kobiety. To ona jest przez jej pryzmat widziana jako nieczysta. Ta fizjologia jest narzędziem kontrolowania kobiety przez mężczyznę, ograniczania jej, np. w czasie miesiączki czy po porodzie. Pozwala na to patriarchat, nakazuje to praktyka religijna.

Na wsiach kobieta w czasie miesiączki jest izolowana w szałasie, oborze dla zwierząt lub małej chacie w pobliżu domu – to tzw. zwyczaj chhaupadi, oficjalnie nielegalny, w rzeczywistości nierzadko praktykowany. Trochę inaczej, za względu na ograniczoną przestrzeń, jest w miastach. Kobiecie nie pozwala się wtedy wejść do kuchni, gotować dla reszty rodziny. Jest izolowana wewnątrz domu.

Nepalki mają ograniczony dostęp do środków czystości, zamiast podpasek – które są zbyt kosztowne dla przeciętnej kobiety – używają piasku, kawałków starego materiału, liści. Co szkodzi ich zdrowiu, naraża na – czasem śmiertelne – zakażenia.

Gdyby było inaczej, zyskałyby przede wszystkim poczucie godności, ochronę zdrowia intymnego przed, często śmiertelnymi, zakażeniami. Kolejna rzecz to edukacja – dziewczynki w czasie miesiączki opuszczają szkołę z powodu wstydu, jaki odczuwają, bo „nieczysty” stan jest napiętnowany.

Poza tym w wielu szkołach nie ma toalet, co też jest powodem nieobecności uczennic w szkole w czasie miesiączki. Zaległości w nauce kumulują się, na skutek czego dziewczęta rezygnują z nauki na dobre.

9

Fot. Edyta Stępczak

Nepalczycy demonizują nie tylko kobiecą biologię, seksualność, ale i z upodobaniem tępią czarownice, jednocześnie dużym szacunkiem obdarzając mężczyzn-szamanów. Co grozi za bycie czarownicą i na czym to polowanie na nie polega?

W Nepalu wszystko ma płeć, nawet czary. Kobieta jest źródłem zła, a mężczyzna – wręcz przeciwnie. Mężczyzna-szaman jest guru, traktuje się go w społeczeństwie jako autorytet. Wielu ludzi nadal chętniej wybiera wizytę u szamana niż u lekarza medycyny konwencjonalnej.

Natomiast oskarżenie kobiety o uprawianie czarów to skuteczny sposób na pozbycie się jej z rodziny, wioski. Społeczeństwo nepalskie jest zabobonne i te związane z czarami „argumenty” padają na bardzo żyzny grunt. Jeśli ktoś zachoruje czy nawet zdechnie krowa, to zapewne wina kobiety. Tej, której chcemy się pozbyć, np. wdowy w podeszłym wieku. Nie dość, że jej obecność w domu to zły omen, to jeszcze często, ze względu na wiek, nie ma ona dużego wkładu w gospodarstwo domowe. Podobnie z krnąbrną synową, która nie dała potomstwa – od razu wskazuje się kobietę, bez badań. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że bezpłodny może być mężczyzna.

W takich przypadkach wypędzenie niewygodnej z jakiegoś powodu kobiety z wioski czy nawet zabicie jej jest usprawiedliwione – wystarczy oskarżyć ją o uprawianie czarów.

I ludzie, którzy tego dokonują, pozostają bezkarni?

System sprawiedliwości działa w Nepalu bardzo opornie. Zeznanie mężczyzny znaczy więcej niż zeznanie kobiety, zawsze znajdą się też potwierdzający jego wersję świadkowie.

Myślę, że Pani książka może być bolesnym spotkaniem z Nepalem. Pierwszemu rozdziałowi publikacji towarzyszy nepalskie przysłowie: „Urodzić się kobietą to przekleństwo”. Ostatniemu: „Los nie jest nigdy silniejszy niż wola, która mu się przeciwstawia”. Chciałabym więc zapytać, czy w Nepalu są kobiety-buntowniczki? Te, które działają na rzecz innych kobiet?

Oczywiście. Ostatni rozdział książki jest na pozytywną nutę. Dlaczego tylko ostatni? Podzieliłam książkę proporcjonalnie – większość mówi o kobietach doświadczających różnego rodzaju przemocy, bo tak jest w rzeczywistości, a ta mniejszość to taki promień nadziei.

To ciągle nieliczne, ale rosnące w siłę grono aktywistek – mądrych, silnych kobiet. Kierują projektami, tworzą organizacje. Mają wielkie osiągnięcia – to osoby, które zyskały uznanie na świecie za swój wkład w walkę o prawa kobiet i szerzej – człowieka.

Shrijana Singh Yonjan – pomysłodawczyni i koordynatorka Celebrating Womanhood Navadevi Awards – wyróżnienia przyznawanego co roku nietuzinkowym kobietom za ich wybitną działalność.

Anuradha Koirala, założycielka organizacji pozarządowej Maiti Nepal, działającej na rzecz kobiet, które padły ofiarami handlu ludźmi.

Kesha Pariyar, prezeska nepalskiej Narodowej Federacji Mikroprzedsiębiorców, która mobilizuje kobiety do angażowania się w samozatrudnienie, walkę z dyskryminacyjnymi praktykami na rynku pracy.

Indira Ranamagar, założycielka organizacji Prisoners Assistance Nepal, która zajmuje się opieką i wychowywaniem dzieci rodziców, odbywających karę więzienia.

Renu Sharma, współzałożycielka Nepalskiej Fundacji Kobiet. Fundacja prowadzi kooperatywę wyrobów tekstylnych, farmę żywności ekologicznej i bezpieczne domy dla kobiet i dzieci, które padły ofiarami różnych form przemocy. Dzięki swoim działaniom organizacja zachowuje samodzielność finansową.

Prativa Subedi, prezeska fundacji The Women Awareness Centre Nepal, której celem jest poprawa społeczno-ekonomicznej kondycji ludzi, przede wszystkim kobiet. Fundacja organizuje m.in. szkolenia w zakresie ekologicznego rolnictwa.

W Nepalu jest też grupa kobiet świadomych konieczności działań, ale jednak biernych. Nie mają wsparcia najbliższych, może boją się reperkusji, kary ze strony krewnych, gdyby otwarcie sprzeciwiały się swojej sytuacji. Narzekają więc tylko w zaufanym gronie. Mają już jednak tę świadomość i nie chcą żyć jak ich babki i matki.

Wiele kobiet funkcjonuje jednak w przekonaniu, że scenariusz, jaki napisał dla nich los, jest jedynym możliwym, więc akceptują go, czują się szczęśliwe. Bardzo im w tym pomaga główna filozofia życiowa Nepalczyków – fatalizm. Przekonanie, że wszystko zostało zaplanowane przez jakąś nadrzędną siłę, zgodnie z boską wolą, a człowiek nie ma kontroli nad własnym życiem ani władzy aby coś zmienić. Należy to uszanować, ich punktu widzenia.

Tym, o co chodzi mi i innym aktywistkom jest prawo wyboru – żeby kobiety świadome też miały wybór, żeby miały wsparcie państwa w postaci przepisów prawnych, a także najbliższego otoczenia. Żeby nie były palone żywcem, oblewane kwasem, kiedy chcą się rozwieść czy nie chcą rodzić więcej dzieci. Teoretycznie, według konstytucji, kobieta i mężczyzna są równi, pojawia się coraz więcej przepisów prawnych sprzyjającym kobietom, ale one są powszechnie ignorowane. Nie ma jeszcze w społeczeństwie gotowości na nowe. Zmiany w mentalności nie zachodzą tak szybko, jak w prawie.

Poznajcie sylwetkę Indiry Ranamagar:

No właśnie – ile to może potrwać?

Możemy wyłącznie spekulować. Na pewno to kwestia jednego pokolenia, by widzieć poważne zmiany. Weźmy, dyskusyjny moim zdaniem, przykład kraju wolności obywatelskich, jakim są Stany Zjednoczone. W latach 60. jeszcze zabijano czarnoskórych bez konsekwencji prawnych, a w 2008 roku prezydentem został Barack Obama.

Zmiany często zaskakują – kilkanaście lat temu nikt się nie spodziewał, że Nepal zostanie republiką. Król był tam przez wielu uważany za wcielenie boga Wisznu, a jednak społeczeństwo uznało, że nie służy już ich interesom i obalono monarchię. Zatem wszystko jest możliwe.

Młodzi ludzie w Nepalu często mówią mi: „My jeszcze nie, ale naszym dzieciom pozwolimy, by żyły tak, jak będą chciały”.

Książki pod choinkę: 18 propozycji na prezent

Książki pod choinkę to idealny pomysł na prezent z okazji zbliżających się wielkimi krokami świąt. Jeśli zastanawiacie się, co podarować bliskiej osobie lubiącej czytać, poniżej 18 propozycji specjalnie dla Was! Polecam także, jeśli chcecie uszczęśliwić samych siebie i szukacie lektury, która umili Wam ten spokojny zimowy czas.

Książki pod choinkę podzieliłam na cztery kategorie. Żadna z nich nie przedstawia propozycji dla przyjaciółki, przyjaciela, mamy, taty, partnera, partnerki itd., itp., bo przecież reportaż czy kryminał lepiej dobierać ze względu na zainteresowania danej osoby niż pokrewieństwo, wiek, płeć.

Moimi kategoriami są więc:

  • Dla relaksu – książki, które czyta się miło i przyjemnie, a więc idealnie na święta. Jednocześnie to jednak żadne czytadełka, a powieści przez niemałe „P”.
  • Na zimowo – czy doczekamy się śniegu na święta w tym roku? Pozostaje mieć taką nadzieję. Jeśli się nie uda – można oddalić się ku zimniejszym klimatom chociaż w wyobraźni.
  • Dla twardzielek i twardzieli – książki, które najbardziej docenią wytrawni czytelnicy.
  • Po angielsku – wybór książek, które (jeszcze) się po polsku nie ukazały. Na pewno sprawią przyjemność osobom swobodnie czytającym po angielsku lub chcącym ten język podszkolić.

Niektóre książki z „na zimowo” mogłyby się znaleźć w tych „dla twardzieli i twardzielek”, te z „dla relaksu” – również. Podział jest więc płynny, miał ułatwić wybór i lekturę wpisu, nie trzeba się do niego tak mocno przywiązywać.

No to zaczynamy!

Dla relaksu

  1. Sarai Walker, Dietoland

dietoland

Tytuł brzmi bardzo lekko, wręcz dla niektórych pewnie trochę zniechęcająco, ale zniechęcić się nie dajcie! „Dietoland” jest książką o Plum, a konkretnie 135-kilogramowej Plum, która z niecierpliwością czeka na operację zmniejszenia żołądka. Wtedy stanie się w końcu Alice, swoim wymarzonym alter ego – szczupłą, pewną siebie, przyciągającą spojrzenia mężczyzn dziewczyną. No i żyjącą pełnią życia, bo Plum na to życie ciągle czeka – i tak, w marazmie, braku działania, chęci zmian mijają jej dzień za dniem. Do czasu. Warto sprawdzić, jak rozwinie się historia tej bohaterki!

2. Ósme ciało, Monika Powalisz

ósme ciało

Kryminał, ale jaki! Mamy oczywiście zbrodnię, ale i bardzo szeroko zarysowane tło społeczne, a także wrażliwość na przyrodę. Jest i leśniczy Olko, żyjący prosto i samotnie do czasu, gdy w lesie zostaje odkryte ciało pewnej dziewczyny, a na miejsce przybywa pewna policjantka. Całość napisana bardzo sprawnym językiem.

3. Eleonor Oliphant ma się całkiem dobrze, Gail Honeyman

eleanor-oliphant-ma-sie-calkiem-dobrze-w-iext49183390

Idealna książka na święta. Ciepła, pełna humoru, mądra. Oto i Eleonor – trzydziestolatka po filologii klasycznej, która, jak przystało na absolwentkę takiego kierunku, pracuje w księgowości. Raczej nie odzywa się do innych, ma swój stały rozkład dnia, którego uwielbia przestrzegać, lubi święty spokój. Niestety, pewnego dnia w pracy pojawia się Raymond, chcący niemal na siłę się z nią zaprzyjaźnić. Oboje pomagają zasłabłemu na ulicy starszemu mężczyźnie, a późniejszy ciąg zdarzeń nie pozostanie bez wpływu na podejście Eleonor do życia.

4. Czy mnie słyszysz?, Elena Vervello

Varvello_Czy mnie slyszysz_m

Powieść, na punkcie której oszalały Włochy, w Polsce mniej popularna. Reklamowana jako thriller, jest przede wszystkim powieścią psychologiczną. Akcja rozgrywa się we włoskim miasteczku – dochodzi tam do zaginięcia małego chłopca, który w jednej chwili stał na światłach i patrzył zachwycony na świąteczne lampki, w drugiej nie było już po nim śladu. Co gorsza, niewiele później mieszkaniec miasteczka – Ettore, mężczyzna w średnim wieku, porywa młodą dziewczynę i znika z nią w pobliskim lesie…

5. Tirza, Arnon Grunberg

tirza

Jedna z najważniejszych powieści XXI wieku – tak sklasyfikował ją holenderski „De Groene Amsterdammer”. „Tirza” była wielokrotnie nagradzana w ojczyźnie autora – Holandii właśnie i nie tylko. Została przetłumaczona na 21 języków. Główny bohater – Hofmeester – ma wszystko: rodzinę, dom, świetną pracę, wszystko tak, jak sobie zaplanował. W pewnym momencie przekonuje się, że nie zawsze da się zrealizować wszystkie swoje cele.

To wspaniała mądra i wymagająca powieść, którą jednak czyta się bardzo sprawnie.

Na zimowo

  1. Głos, Arnaldur Indriðason

głos

Skoro zima, to nie mogło zabraknąć autora z Islandii. Zwłaszcza że mowa o książkach pod choinkę, a „Głos” traktuje o… śmierci św. Mikołaja, którego zwłoki znajduje pokojówka w jednym z hoteli. Ofiarą okazuje się jej kolega z pracy – portier. Dlaczego ktoś chciał pozbawić go życia i to tuż przed świętami? Tę zagadkę będzie próbował rozwiązać znany też z innych książek tego autora komisarz Erlendur.

Książka jest dostępna w przeróżnych wydaniach i okładkach – powyższa to tylko jedna z nich.

2. Lód w żyłach, Yrsa Sigurðardóttir

lód w żyłach

Kolejna autorka z Islandii, zdecydowania jedna z moich ulubionych „kryminalistek”. Niedawno wydano w Polsce jej „Odziedziczone zło”, więc jeśli chcecie być na czasie, sięgnijcie właśnie po tamtą książkę, ja pod choinkę polecam jednak „Lód w żyłach”. Thora, główna bohaterka tej i wielu innych powieści Sigurðardóttir, trafia wraz z ekipą badawczą na Grenlandię, by wyjaśnić tajemnicze zaginięcia pracowników bazy, w której i jej samej przyszło teraz pracować. Powieść pełna jest mrocznego, przerażającego klimatu, ale i wiedzy o wierzeniach, tradycjach Grenlandczyków.

3. Dziecko śniegu, Eowyn Ivey

dziecko-sniegu-b-iext33881366

Eowyn Ivey urodziła się i nadal mieszka na Alasce. Tam też umiejscowiła akcję swojej powieści. Fabuła oparta jest na rosyjskiej baśni o Śnieżynce – dziewczynce ulepionej ze śniegu przez bezdzietne małżeństwo. Tak jest i w „Dziecku…” – zrezygnowani, rozgoryczeni brakiem potomstwa małżonkowie w przypływie spontaniczności lepią taką figurkę. Następnego dnia zostaje po niej czapka, szalik i ślady stópek na śniegu. Co się dalej stanie i jak to wpłynie na relacje między małżonkami? Warto przeczytać!

4. Petersburg. Miasto snu, Joanna Woźniczko-Czeczott

Czarne-Petersburg.-Miasto-snu-Joanna-Czeczott

Petersburg to imponujące miasto, zbudowane z niczego na rozkaz cara Piotra I na dalekiej i zimnej północy Rosji. W swoim reportażu Joanna Woźniczko-Czeczott zestawia historię miasta z niełatwymi często losami tych, którzy żyją tam dziś. Przedstawiony przez autorkę obraz Petersburga jest zdecydowanie inny niż ten znany z przewodników. Trudności i wyzwania towarzyszą Petersburgowi od samego początku, gdy wielu ludzi okupiło pracę przy jego powstawaniu życiem i zdrowiem.

5. Znak wodny, Josif Brodski

Brodski_znakwodny_500pcx

Wybitny i pochodzący ze wspomnianego wyżej Petersburga poeta Josif Brodski zasłynął jako wielki miłośnik Wenecji. Lubił odwiedzać to miasto szczególnie zimą – jego zdaniem wyglądało wtedy wyjątkowo pięknie i – co bardzo ważne – było pozbawione tłumów.  Poświęcony zimowej Wenecji (i nie tylko temu miastu, bo dla Brodskiego to, co widzi, stanowi tylko pretekst do dalszych rozważań) „Znak wodny” wielu krytyków nazywa najlepszym esejem rosyjskiego autora. Warto tym bardziej, że książkę przetłumaczył Stanisław Barańczak.

Dla twardzieli i twardzielek

  1. Burka w Nepalu nazywa się sari, Edyta Stępczak

burka-w-nepalu-nazywa-sie-sari-b-iext53055995

Książka, którą, jeśli chodzi o język, czyta się zdecydowanie łatwiej niż Brodskiego czy Grunberga, ale która znalazła się tej kategorii ze względu na swoją treść. Jeśli Nepalczycy kojarzą się Wam z dobrodusznymi, drobnymi Szerpami dźwigającymi ciężary za himalaistami, to zmienicie zdanie. Książka o kobietach w Nepalu porusza, jest napisana z wyjątkową wrażliwością osoby czułej na nierówności społeczne. Wywiad z autorką niedługo na blogu!

2. Córka, Elena Ferrante

corka-elena-ferrante

 

Chciałam polecić cykl neapolitański, ale z cudem graniczy jego kupienie przed świętami – książki rozeszły się jak świeże bułeczki. Jednak i „Córka” to piękna, choć trudna powieść. O tym, co zostało poruszone i we wspomnianym wyżej cyklu – że wraz z narodzinami dziecka nie rodzi się matka. Oczywiście w sensie biologicznym tak, ale w wymiarze psychologicznym macierzyństwo to ogromne wyzwanie, które nie wszystkim kobietom niesie tylko i wyłącznie radość.

3. Lokatorka Wildfell Hall, Anne Brontë

lokatorka

Tym razem trochę klasyki – powieść najmniej znanej z trzech sióstr Brontë. Do Wildfell Hall, posępnego angielskiego dworu przybywa tajemnicza kobieta – Helen Graham. Jest samotną matką i za dużo o sobie nie mówi – to budzi plotki i podejrzenia. Jednak Gilbert Markham, dziedzic dworu, zyskuje zgodę lokatorki na przeczytanie jej pamiętników. I poznaje historię tej nie obawiającej się łamać stereotypów, konwenansów, odważnej kobiety.

3. Zulejka otwiera oczy, Guzel Jachina

 

zulejka właściwa

Zulejka to prosta, żyjąca spokojnie na wsi kobieta, podporządkowana mężowi i teściowej. Niestety, któregoś dnia do wsi wkraczają enkawudziści, mąż kobiety zostaje zabity, a ona trafia do transportu na Syberię. Miejsca, gdzie trudno pamiętać o poszanowaniu drugiego człowieka, ludzkiej godności, własnej wartości. Zulejce jest tym bardziej niełatwo, że musi walczyć o przetrwanie swoje i mającego się narodzić dziecka.

5. Lincoln w Bardo, George Saunders

george

Książka, którą w niemal każdym możliwym miejscu określa się najlepszym utworem wydanym w 2018 roku. To wybitne dzieło ma jednak specyficzną formę – składa się z monologów duchów zamieszkujących cmentarz na Dębowym Wzgórzu w Georgetown. To tam zostaje pochowany synek Abrahama Lincolna – Willie i od niego zaczyna się ta piękna opowieść – przede wszystkim o miłości.

Po angielsku

  1. Mr Dickens and His Carol, Samantha Silva

mr dickens

Dickens napisał słynną „Opowieść wigilijną” o nienawidzącym świąt skąpcu Scrooge’u, gdy sam znajdował się w poważnych tarapatach finansowych. Zobowiązał się stworzyć to dzieło z motywem świątecznym późną jesienią, miało być gotowe właśnie na Boże Narodzenie. Jak wiadomo, deadline to jedno, a chęci do pracy, pomysły – to drugie. „Mr Dickens and His Carol” opowiada właśnie – z humorem, ironią, ciepłem – o zmaganiach pisarza z tworzeniem „Opowieści wigilijnej”.

2. Jeanette Winterson, Christmas Days

christmas

Winterson jest jedną z najbardziej uznanych współczesnych pisarek brytyjskich. To adoptowana córka fanatycznie wierzących metodystów. Jej matka opowiadała później, że „diabeł musiał ich podprowadzić do jej kołyski”. Winterson wspomina, że inne dzieci dostawały w święta prezenty od św. Mikołaja, ona robiła prezenty czterem jeźdźcom Apokalipsy. Jednak Boże Narodzenie było wyjątkowym czasem, w którym jej wiecznie niezadowolona z życia opiekunka zyskiwała lepszy humor. Nic więc dziwnego, że zbiór opowiadań Winterson oscyluje – ale tak pozytywnie, magicznie – właśnie wokół świąt.

3. Welcome to the Goddamn Ice Cube, Blair Braverman

welcome

Blair Braverman już w wieku 18 lat opuściła rodzinny dom w słonecznej Kalifornii i przeniosła się do zimnej Norwegii, gdzie przewodziła psim zaprzęgom, a później na Alaskę, gdzie oprowadzała po lodowcach. Zawsze chciała prowadzić życie twardej dziewczyny i to właśnie robi – „Welcome to the Goddamn Ice Cube” to jej relacja z poszukiwań szczęścia właśnie na tych zimnych krańcach ziemi.

Życzę wspaniałych świąt i owocnej lektury!

 

 

 

 

 

Aleksandra Chrobak: Fashionistki zrzucające czadory to symboliczny obraz zachodzących w Iranie zmian [WYWIAD]

Ukończyła religioznawstwo i polonistykę, studiowała iranistykę i jest „zawziętą tropicielką tajemnic Bliskiego Wschodu”. Przez 5 lat mieszkała w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, wielokrotnie podróżowała do Iranu. O kim mowa? O Aleksandrze Chrobak, której ostatnio wydana książka „Fashionistki zrzucają czadory” cieszy się niemałą popularnością, podobnie jak wcześniejsze „Beduinki na Instagramie”. W obu publikacjach autorka dużo uwagi poświęca kwestii kobiet, o której (a także o wielu innych sprawach związanych z Iranem i ZEA) zgodziła się ze mną porozmawiać. Zapraszam do lektury! 

Niedawno została wydana Pani książka „Fashionistki zrzucają czadory”, podczas lektury której czytelniczki i czytelnicy mogą wraz z Panią odkrywać Iran. Co Pani zdaniem może osoby, które o tym kraju słyszały tylko co nieco z przekazów medialnych, zaskoczyć w „Fashionistkach…” najbardziej? Mnie np. zdziwił fakt, że Irańczycy wcale nie są tacy religijni, jak mogłoby się wydawać.

Aleksandra Chrobak: Według badań statystycznych tylko 1.4 procenta Irańczyków regularnie odwiedza meczety. Szyizm, odłam islamu wyznawany w Iranie, ma też inne formy kultu, jednak dane dają do myślenia. Młodzi Irańczycy raczej marzą o wyjeździe do Miami niż do Mekki. Zaskoczyć może też czytelników, że Iran to nie jest kraj arabski, tylko indoeuropejski, to dawna Persja, z którą dzielimy kulturowy mianownik, nasze języki są nawet spokrewnione. Sarmaci, od których chciała się wywodzić polska szlachta, to ludy irańskie. Jeśli tylko odrzucić stereotypy, które w naszą świadomość wżarły się jak napalm, czyli czarne czadory i srogiego ajatollaha w turbanie, to może okazać się, że nie dzieli nas tak wiele.

cover

„Fashionistki zrzucają czadory” Aleksandry Chrobak znajdziecie w (niemal) każdej księgarni internetowej i wielu księgarniach stacjonarnych. Polecam! Lektura wciągająca, pełna ciekawostek społeczno-historyczno-politycznych, a jednocześnie napisana w przystępny sposób.

W książce wspomina Pani, że przed pierwszą wizytą w Iranie udała się Pani do ambasady w pełnym rynsztunku – z chustą na głowie, co wzbudziło niemałe zdziwienie pracowników placówki. Po kolejnych wizytach nie stanowi już dla Pani problemu poruszanie się po niedostępnych przeciętnemu niemuzułmańskiemu oku zakątkach meczetu. Jak to się stało, że zaczęła się Pani czuć w tym kraju tak swobodnie?

Byłam pierwszy raz w tym kraju jeszcze jako studentka iranistyki. To było ponad dekadę temu. Dziś wizy dostaje się na lotnisku, ale wtedy organizowanie „wyprawy” do Iranu to było wielkim przeżyciem. Trenowałam eleganckie zakładanie chusty, nie wiedząc do końca, jak to wygląda. Okazało się, że Irańczycy są niesamowici gościnni i otwarci. Chusta to raczej listek figowy, a meczety i sanktuaria wręcz zapraszają zachodnich turystów. Na pewno pomaga choćby podstawowa znajomość perskiego. Działa jak lodołamacz irańskich serc, bo pokazuje, że interesujemy się tą kulturą, mamy do niej szacunek. Jednak nawet z podstawowym angielskim możemy liczyć na serdeczność i gościnę.

bazar

Na irańskim bazarze. Fot. Aleksandra Chrobak

Wydaje się, że wraz z upływem czasu w zakresie praw człowieka następuje na świecie postęp, zwłaszcza w przypadku praw kobiet. W 1979 roku w Iranie miała miejsce rewolucja, której symbolem stało się ubranie kobiet w czadory. Czy więc w kwestii praw kobiet można by powiedzieć, że czas w porewolucyjnym Iranie się cofnął? Czy ta symboliczna zasłona wcale nie oznacza realnego pogorszenia ich sytuacji?

„Czador jako symbol zniewolenia kobiet”… My po prostu nie potrafimy widzieć Iranu inaczej. To dlatego powstała moja książka „Fashionistki zrzucają czadory”. Jej tytuł to symboliczny obraz zmian, jakie w tym kraju zachodzą. Czador już od dawna nie dominuje na ulicach, a kobiety za pomocą mody i autoekspresji kruszą reżim. Czador nigdy nie był w Iranie obowiązkowy, w odróżnieniu od chusty. To z nią walczą młode kobiety ubrane w jeansy rurki i krótkie kimona zamiast czarnych płacht. Nawet panie w czadorach sprzeciwiają się obowiązkowym hidżabom. Myślę, że za kilka lat zostanie on zniesiony. Już dziś na ulicach miast jest fikcją. Dziewczyny w blond lokach narzucają na głowę skrawek chustki, która i tak zaraz spada im na ramiona. Kobiety mają dostęp do edukacji (jest więcej studentek niż studentów), są obecne na rynku pracy, jeżdżą samochodem. Natomiast wciąż wiele jest do zrobienia w aspekcie prawa rodzinnego i równouprawnienia. Nie ma co ukrywać, że w Iranie rządzi teokratyczny reżim, przeciw któremu społeczeństwo coraz głośniej się buntuje.

Jakie jest zaangażowanie przeciętnego Irańczyka czy przeciętnej Iranki w politykę? Czy w Iranie można mówić o istnieniu społeczeństwa obywatelskiego?

Myślę, że to dopiero się zaczyna. Niemal wszyscy chcą zmian i odejścia mułłów. Nie ma jednak struktur, partii opozycyjnej. Potrzebna jest siła, która byłaby w stanie totalnie przebudować system polityczny i zmienić konstytucję. To długi proces. My na swoją wolność też musieliśmy zapracować.

Już jednak czuć sporą odwilż, rząd coraz częściej idzie na rękę obywatelom i luzuje prawo. Większość społeczeństwa jest poniżej trzydziestki. To fala, której nie da się zatrzymać. Od zeszłego roku np. nie wolno aresztować za nieodpowiedni strój, brak hidżabu czy nieprzystojne zachowanie w miejscu publicznym, jak trzymanie się za rękę.

Wielu Irańczyków czeka na powrót syna szacha, który miałby być panaceum na wszystkie bolączki i jak mesjasz, który notabene jest ideą perską, ich zbawi. Niemało młodych ludzi, z którymi rozmawiałam, chce się wyrwać z kraju lub odkleja od politycznej rzeczywistości, popadając w konsumpcjonizm. Irańczycy także są pod wpływem globalnych trendów. Nastolatki też oglądają satelitę, grają w PS4, szpanują Burberry, nawet jeśli jest to podróba i przesiadują w galeriach handlowych. Są jednak i tacy, którzy aktywnie biorą udział w protestach antyrządowych. Patriotyzm w Iranie to nie poparcie dla mułłów, ale duma w własnego dziedzictwa, z którym idee ajatollahów stoją w sprzeczności.

33

Kultura mniejszości etnicznych powoli odchodzi w zapomnienie… Fot.: Aleksandra Chrobak

Iran stał się w ostatnich latach modnym celem podróży – osoby, które go odwiedzają zachwalają ekstremalną wręcz gościnność Irańczyków, zabytki, kulturę tego kraju. A jak wygląda ciemna strona Iranu? Które kwestie uważa Pani za najbardziej palące, wymagające zmiany?

Do tego dochodzi natura, Iran ma m. in. świetne stoki narciarskie. Nie samymi błękitnymi meczetami, fortami z gliny i zabytkami z Persepolis Iran stoi. Warto też wspomnieć o koczownikach w górach Zagros, których wciąż można spotkać.

Jeśli chodzi o kwestie wymagające zmiany, w sensie nie tylko obalenia reżimu, to na pewno jest to kwestia LGBT. Piszę o tym sporo w mojej książce. Społecznie mniejszości seksualne wciąż nie są akceptowane, już nie wspominając o systemowej dyskryminacji i penalizacji. Co nie znaczy, że nie ma gejów czy lesbijek w Iranie, jednak nie ma póki co szans, że wyjdą z szafy na ulice z wielka tęczową flagą.

DSC_0806 copy

W Różowym Meczecie w Szirazie. Fot.: Aleksandra Chrobak

„Fashionistki zrzucają czadory” to Pani ostatnia książka, ale wcześniej napisała Pani również „Beduinki na Instagramie”, pozycję poświęconą Zjednoczonym Emiratom Arabskim. Emiratczycy jeszcze kilkadziesiąt lat temu, zanim wzbogacili się na ropie, byli biednym narodem, żyjącym w namiotach na pustyni, dziś Dubaj jest sukcesem zbytku i luksusu. Mieszkańcy ZEA uwielbiają nowe technologie i to, jak umożliwiają im one utrzymywanie kontaktu między sobą, co w tzw. realu, zwłaszcza między osobami różnych płci, jest utrudnione. Czy temu umiłowaniu technologii i wszystkiego, co nowoczesne, towarzyszy jakakolwiek postępowość w relacjach damsko-męskich, większa niezależność kobiet? Czy od czasu tych namiotów niewiele się w ZEA zmieniło?

W ciągu jednego pokolenia dokonał się niesamowity skok cywilizacyjny w ZEA. Zmiany społeczne nie zachodzą tak szybko. Owszem babina w nikabie czasem potrafi zadzwonić ze złotego iPhone’a, ale ta sama pani urodziła się w namiocie na pustymi na liściach palmowych i często nie umie się podpisać.

Nowe pokolenie otrzymało dostęp do edukacji i świetny standard życia, jednak to za mało czasu, aby odszedł w niepamięć patriarchalny, beduiński model rodziny. Z pewnością pomaga w emancypacji Emiratek niezależność finansowa. Coraz więcej kobiet pracuje i nie musi już polegać całkowicie na mężu czy trwać w beznadziejnych związkach, bo sama się nie utrzyma. Stąd też i reakcja wielu młodych Emiratczyków, którzy zamiast niezależnych i kapryśnych krajanek w porsche wolą potulne Jemenki czy Saudyjki.

beduinki

„Beduinki na Instagramie” czytało mi się trudniej niż „Fashionistki zrzucają czadory” nie za względu na treść czy formę, ale poznawanie trudnej sytuacji kobiet w ZEA. 

Ważnym elementem obu publikacji jest rola i pozycja kobiety w społeczeństwie, w kulturze islamu. Po lekturze Pani książek mam wrażenie, że kobiety w Emiratach i w Iranie są zupełnie inne. Iranki sprawiają wrażenie twardych babek, nawet jeśli są przyjazną matroną o bujnym biuście ukrytym pod czadorem. To kobiety, które chcą wolności, a w warunkach, w jakich żyją korzystają z niej możliwie jak najbardziej. Emiratki zdają się za to żyć w klatce, bez większej chęci jej opuszczenia, bez świadomości, że może być inaczej. Czy tak rzeczywiście jest? Czy mieszkanka ZEA mogłaby stwierdzić: „Tak, kobieta jest równa mężczyźnie”? Czy mimo swojego dobrobytu nie są wolne?

Iran i ZEA to kompletnie inne światy, mimo że oba to kraje muzułmańskie. W Emiratach rząd jest progresywny, a społeczeństwo bardzo konserwatywne. Nie ma nakazu noszenia chusty czy muzułmańskiego stroju. Mimo to Emiratki codziennie, niemal w 100 procentach, wychodząc z domu ubierają czarną abaję i chustę, mimo że teoretycznie nie muszą. Tak silny jest tam nacisk tradycji.

W Iranie jest odwrotnie. Społeczeństwo jest otwarte, nowoczesne, a konserwatywny rząd je nieustannie ogranicza. Iran ma historię sięgającą 2,5 tysiąca lat, a babcie dzisiejszych nastolatek biegały po Teheranie w krótkich spódniczkach, z kwiatami we włosach i rozprawiały po francusku o filozofii na uniwersytetach. ZEA jako kraj liczy sobie niespełna 50 lat. Dla Emiratek jest naturalne, że tzw. „opiekun”, czyli ojciec, brat czy mąż wie lepiej. Nie jest to zawsze wymuszane, to relacja oparta na autorytecie, trochę przypominająca związek rodzica z dzieckiem, które ten rozpieszcza ale i stawia granice, wie, co dla niego najlepsze. Są jednak i Emiratki przełamujące beduińskie tradycje, jak modelki czy pilotki samolotów, jednak wciąż w dużej mierze muszą uzyskać aprobatę rodziny i klanu.

5

Jak wyglądają polskie sanktuaria – wiemy. Na zdjęciu wnętrze sanktuarium w Iranie. Fot.: Aleksandra Chrobak

W Iranie mamy fashionistki, w ZEA – instagramerki. Jak ważny w życiu kobiet z krajów islamskich jest wygląd?

Bardzo. Piękno zawsze było w Iranie wielka wartością. Warto spojrzeć choćby na miniatury. Do tego dochodzą media społecznościowe, które znoszą granice między tym, co prywatne i publiczne, tak w Iranie, jak i w ZEA. Na Instagramie kobiety mogą być sobą, pokazywać urodę bez ograniczeń muzułmańskiego stroju oraz dzielić nowymi trendami.

Nie zapominajmy też, że w Iranie nigdy nie było i nie ma tradycji zasłaniania twarzy. Nie jest tak, że można niepowabne lico zasłonić nikabem. Iran to drugi pod względem ilości operacji plastycznych nosa kraj na świecie. Robią je nie tylko kuguarzyce, ale i dziewice w czadorach, a nawet sprzedawcy warzyw na rogu ulicy z perskim dywanem na klacie. W Iranie obowiązuje zachodni model urody, czyli blond, mały nos i kardashiańskie kształty.

Emiratki też w pewnym sensie inspirują się tym kanonem poprzez zakładanie niebieskich i zielonych soczewek, ale blondu jest tam dużo mniej w porównaniu do tego, co dzieje się w Iranie. To chyba znak emancypacji. Kobiecości nie jest w stanie wyrugować żaden islamski zakaz. W ZEA kobieta nawet od stóp do głów w czerni, z zasłoną odkrywającą tylko oczy, potrafi uwodzić! A to makijażem oka, błyszczącą torebka czy koronkową szpilką. Iranki maja więcej pola do popisu i każda chce być jak bogini Hollywood. Jest to swoisty wyraz feminizmu i należy się im za to szacunek.

zakupy

Iranki uwielbiają zakupy w luksusowych sklepach i tych, które tylko sprzedają podobne do oryginałów ubrania. Fot.: Aleksandra Chrobak

Czy spotkała Pani w Iranie albo w ZEA małżeństwa, które mogłaby Pani nazwać partnerskimi w naszym polskim czy zachodnim rozumieniu? Czy kobiety żyjące w tych krajach w ogóle by tego oczekiwały?

W dużej mierze zależy to od wykształcenia nie tylko partnerów, ale ich rodzin i ich otwartości. Ważnym czynnikiem jest też postrzeganie małżeństwa w islamie. To raczej związek oparty na szacunku, kontrakt z zakresem praw i obowiązków niż akt irracjonalnego porywu, tak jak każe nam miłość rozumieć popkultura. Nie znaczy to, że nie ma w krajach muzułmańskich małżeństw z miłości. Więcej takich par spotkałam jednak w Iranie, ze względu na różnice kulturowe, o których mówiłam.

I na koniec: co Irańczycy i mieszkańcy Emiratów wiedzą o Polsce? Czy z czymś im się kojarzymy, czy mają o nas raczej mgliste pojęcie? 

Po arabsku Polska to Bolanda, dlatego , że w tym języku nie ma „p”, natomiast w perskim używa się tradycyjnej nazwy Lahestan. Młodzi ludzie kojarzą nasz kraj przeze wszystkim poprzez gwiazdy piłki nożnej. W Iranie to prawdziwie kultowy sport. Tam też słyszało się o trochę Wałęsie. W obu tych krajach najczęściej też przychodzi ludziom na myśl chłód i wieczna zima, na co zawsze mam rozbrajającą ripostę, że mamy za to gorące serca i temperamenty.

Bardzo dziękuję za rozmowę!

Znacie książkę Aleksandry Chrobak? Planujecie podróż do Iranu, a może Wasze stopy stanęły już w dawnej Persji?

100-lecie praw wyborczych kobiet – 7 ważnych faktów

Obchodzimy dzisiaj 100-lecie niepodległości Polski. Rok 2018 to także ważna data dla kobiet i setna rocznica uzyskania (a właściwie wywalczenia) przez nie czynnych i biernych praw wyborczych. Poznajcie odpowiedzi na najważniejsze pytania związane z tym, jak ta walka o prawo do głosowania dla płci żeńskiej przebiegała.

1. Jak wyglądała sytuacja prawna, ekonomiczna, społeczna kobiet w Polsce (a właściwie w trzech zaborach) krótko przed wywalczeniem niepodległości? W jakich warunkach odbywała się walka kobiet o prawa wyborcze?

Sytuacja kobiet różniła się w zależności od zaboru, jednak zarówno Kodeks cywilny austriacki, kodeks cywilny niemiecki, jak i Kodeks Cywilny Królestwa Polskiego zgodnie stanowiły – żona winna jest mężowi posłuszeństwo. Przepisy nakazywały również, aby kobieta zamieszkiwała w tym samym miejscu, co jej mąż, wskazywały brak uprawnień żony do występowania w charakterze świadka przy sporządzaniu testamentu. Przy zawieraniu małżeństw uczucia obojga młodych należały do najmniej ważnych czynników, a mit Matki Polki tworzył się w najlepsze.

Zobaczcie świetny film o Polkach walczących o prawa kobiet, zrealizowany przez Feminotekę!

Kobiety nie miały też – do 1894 roku – wstępu na uczelnie. W Galicji zabroniono im działać w stowarzyszeniach politycznych.

„Sufrażystka” to wyraz, który pochodzi od łacińskiego „suffragium” – głos wyborczy.

2. Często powtarza się, że Polki uzyskały prawa wyborcze niejako „przy okazji” wywalczonej niepodległości. Tymczasem na rzecz uzyskania praw wyborczych one same działały już od XIX wieku. Kim były najbardziej aktywne polskie sufrażystki?

Polki, w przeciwieństwie do Europejek z Zachodu, działały nie tylko na rzecz praw kobiet, ale przede wszystkim – niepodległości. To „przede wszystkim” ma kluczowe znaczenie – kwestia kobieca często traktowana była przez publicystów, polityków jako drugorzędna wobec praw wyborczych kobiet.

Szkoda czasu na walkę o prawa kobiety, potrzebnego na walkę narodową” – cytowała takie głosy sufrażystka Maria Dulębianka. Ale „czy kobieta stoi na zewnątrz swojego narodu? – dopytywała.

Sama Dulębianka, która obecnie znana jest głównie poprzez pryzmat związku z Marią Konopnicką, jest jedną z bohaterek walki o prawa wyborcze kobiet. Ta wykształcona w Wiedniu i Paryżu malarka działała w powstałym w 1904 roku krakowskim Związku Kobiet – jednej z dwóch, obok założonego w 1907 roku w Warszawie Stowarzyszenia Równouprawnienia Kobiet Polskich – pierwszych organizacji sufrażystek.

Dulębianka

Maria Dulębianka, źródło: Wikipedia

Dulębianka pisała, organizowała kampanie i… kandydowała do Sejmu galicyjskiego na 10 lat przed tym, jak kobietom to umożliwiono.  Teoretycznie bowiem nikt kobietom kandydować nie zabraniał. Jak pisała w „Zorzy Ojczystej” jedna z pomysłodawczyń całej akcji:

Wzięłyśmy do ręki ustawę, która mówi o wyborach sejmowych i znalazłyśmy tam różne rzeczy. […] nigdzie nie jest powiedziane, że kobiety nie mogą być do Sejmu wybierane. Jest wyliczone, że nie mogą głosować ani być wybieranymi ci, którzy np. byli sądownie karani za jakieś występki, a o kobietach nie ma mowy. Widać, że ci, którzy tę ustawę pisali, ani nie pomyśleli, że kobiety mogłyby kiedyś upomnieć się o swoje prawa.

Maria Dulębianka uzyskała 511 męskich głosów, które potem unieważniono.

Podobne działania miały miejsce już wcześniej – w 1866 roku w zaborze austriackim oddawać głosy mógł każdy, kto mieszka w danej gminie co najmniej rok i płaci podatki. Oczywiście pod „tym każdym” krył się w domyśle „każdy mężczyzna”. Mieszkanki miasta Biała postanowiły jednak w 1896 roku ten zapis wykorzystać i zagłosować. Najwyższy Trybunał Państwa przyznał im rację, ale było to zwycięstwo pyrrusowe – uznano bowiem, że kobiety mogą zagłosować wyłącznie przez pośrednika-mężczyznę.

Walczące o prawa wyborcze Polki często podkreślały, że są i sufrażystkami, i patriotkami. Chciały wykorzystać niepodległościowe nastroje w walce o kobiety. Jak pisała już wiele lat po tych działaniach, bo w 1935 roku, Cecylia Walewska, która zarządzała Polskim Stowarzyszeniem Równouprawnienia Kobiet:

Idea wyzwolenia kobiety łączyła się tak ściśle z dążeniem do wyzwolenia narodu, z żarem najgłębszego patrjotyzmu, największych ofiar w imię dobra ojczyzny, z ciągłem niesieniem kaganka w podziemiach, że często, może najczęściej, hasła główne służyły jako płaszcz ochronny dla innych niedozwolonych. 

Być może nie byłoby uzyskanych już w 1918 praw wyborczych, gdyby nie Paulina Kuczalska-Reinschmit, nazywana przez wspomnianą wyżej Walewską, „pierwszą niezmordowaną rzeczniczką pełnych, bezkompromisowych praw kobiety”. Kuczalska-Reinschmit miała m. in. przydomek „Sterniczka”, a to dlatego, że założyła feministyczne czasopismo „Ster”, w którym poruszano kwestię praw kobiet. Publikowano i we Lwowie, i w Warszawie.

paulina-kuczalska-reinschmit-copy_napis

Paulina Kuczalska-Reinschmit na ilustracji wykonanej przez Malinę Mituniewicz dla Feminoteki

Ważną postacią polskiego ruchu sufrażystek jest także lekarka, inicjatorka Klubu Politycznego Postępowych Kobiet Justyna Budzińska-Tylicka. To ona stanęła na czele delegacji, która w 1918 roku pojechała do rezydującego w swojej willi w Sulejówku Piłsudskiego, by przedłożyć petycję Zjazdu Kobiet do Rady Regencyjnej. Organizacje kobiece systematycznie bowiem spotykały się, organizowały zjazdy, poświęcone kwestii praw kobiet.

W państwie prawdziwie demokratycznym, jakim stać się ma Polska, ograniczenie praw obywatelskich ze względu na płeć jest przeżytkiem i rażącą niesprawiedliwością, zwłaszcza wobec szeroko nakreślonego projektu przyszłej konstytucji. Projekt ten przyznaje prawo wyborcze każdemu obywatelowi, mającemu 25 lat, nie wykluczając nawet analfabetów, a pozbawia tego elementarnego prawa obywatelskiego najwykształceńsze, najzdolniejsze kobiety

– brzmiał fragment przedłożonego Piłsudskiemu dokumentu.

z24141358IH,Justyna-Budzinska-Tylicka--Wystawa---Nasze-bojowni

Justyna Budzińska-Tylicka – portret z wystawy „Nasze bojownice – 100-lecie praw wyborczych kobiet”, rysowała: Beata Sosnowska

Kobiet zaangażowanych w walkę o prawa wyborcze było więcej. Zofia Daszyńska-Golińska – ekonomistka i socjolożka – słynęła nie tylko z ciętego języka, ale i autorstwa publikacji poświęconych konieczności głosowania przez kobiety, m. in.: „Praw wyborczych kobiet” (tekst dostępny jest w całości w Internecie) czy „Głosu kobiet w kwestyi kobiecej”.

Warto wspomnieć, że również pisarki włączyły się w walkę o prawa wyborcze. Poparła je m. in. Zofia Nałkowska na Zjeździe Kobiet w 1907 roku, gdy miała zaledwie 23 lata. Przy okazji wywołała też niemałą konsternację, bo wykrzyknęła, że jako kobiety „chcemy całego życia!”, czyli uwolnienia od jedynie obowiązującej drogi do szczęścia poprzez macierzyństwo. A przecież panie mają też prawo do rozkoszy, radości z seksu. Oburzenie było tak wielkie, że nawet Dulębianka i Konopnicka opuściły miejsce obrad.

Przeciwko modelowi „kobiety egzaltowanej” śmiało wypowiadała się także właśnie Maria Konopnicka w redagowanym przez nią piśmie „Świt”, co skończyło się jego zamknięciem.

Geniuszem, intuicją, zrozumieniem potrzeb chwili pchnęła Orzeszkowa ruch kobiecy w ciągu doby o pół stulecia naprzód, ale „naszą bojownicą” jeszcze być nie chciała

– mówiła o autorce „Nad Niemnem” Cecylia Walewska. Orzeszkowa podkreślała, że praca i wynikająca z niej możliwość samodzielnego utrzymywania się, a także wykształcenie, są dla kobiet tak samo ważne, jak dla mężczyzn. Pisała o tym m. in. w znanej głównie studentkom i studentom polonistyki, a także feministkom, powieści „Marta”. Twórczyni obawiała się jednak, że podnoszenie kwestii praw wyborczych kobiet może zaszkodzić walce o niepodległość.

Cecylia_Walewska

Cecylia Walewska, źródło: Wikipedia

3. Czy mężczyźni również angażowali się w walkę o prawa wyborcze kobiet?

Odpowiedź brzmi: część z nich tak. Wielkie wsparcie dla tej idei okazał Leon Petrażycki, socjolog i filozof, który w 1906 roku przekonywał w rosyjskiej Dumie: „Równość ludzi i poczucie sprawiedliwości wymaga równouprawnienia kobiet. Ci co tego nie rozumieją, potrzebują wychowania, a nie dowodów”. Dodał też, że w interesie państwa leży przyznanie kobietom praw wyborczych.

O te upominał się również Aleksander Świętochowski, który podkreślał też wagę wykształcenia wśród pań i to, że w żaden sposób nie demoralizuje ono przedstawicielek płci żeńskiej.

We Lwowie powstała nawet Liga Mężczyzn do Obrony Praw Kobiet, której przewodniczył Bronisław Pawlewski, profesor chemii, rektor politechniki, a prywatnie mąż sufrażystki.

zofia daszyńska

Zofia Daszyńska, źródło: lewicowo.pl

4. Czy walka o niepodległość sprzyjała politycznemu zaangażowaniu kobiet, w tym także walce o prawa wyborcze? Czy I wojna światowa i większa, z powodu udziału mężczyzn w walkach, aktywność zawodowa, a co za tym idzie – niezależność finansowa kobiet – również miały swój udział w uzyskaniu przez nie praw wyborczych?

W 1918 roku prawa wyborcze uzyskały Austriaczki, Litwinki, Niemki, Mołdawianki, Armenki, Azerbejdżanki i Brytyjki (wśród tych ostatnich wyłącznie panie posiadające nieruchomości i mające ponad 30 lat, pełne prawa wyborcze przyznano kobietom na Wyspach w 1928 roku).

Czy ta ogólnoświatowa tendencja i specyficzna sytuacja walki o niepodległość przyczyniły się do tego, że i Polki w końcu mogły głosować? Przecież już nierzadko, właśnie w sytuacjach kryzysowych – gdy mężczyzn po prostu zabrakło, np. po powstaniach – kobiety przejmowały stery we własne ręce i świetnie radziły sobie z zarządzaniem domem, jego budżetem. U progu XX wieku powoli zaczęto im otwierać drzwi na uczelnie wyższe, zaczynały być aktywne zawodowo.

kazimiera bujwidowa

Kazimiera Bujwidowa, która działała na rzecz dostępu kobiet do edukacji wyższej, źródło: eunless-women.eu

Jak pisała jeszcze w 1903 roku Paulina Kuczalska-Reinschmit:

Wszystkie okresy bujniejszego rozkwitu społeczeństw lub poważnych wstrząśnień dziejowych wprowadzają na widownię i kobietę. Bierna niewolnica bierze zawsze czynny współudział w przewrotach chwili, gdy znowu usuwa ją do zacisza domowego nadejście ery porządku, tj. osiąganie korzyści ze wspólnie dokonanego dzieła.

Działaczki już na kilkanaście lat przed rokiem 1918 miały więc nadzieję, że dążenia niepodległościowe pomogą kobietom z sukcesem zakończyć ich walkę o prawa wyborcze. Sytuacja polityczna mogła być jednym z czynników sufrażystkom sprzyjających, z całą pewnością należy podkreślić, że nie byłoby praw wyborczych kobiet w Polsce, gdyby nie o to nieustanne starania, nagłaśnianie konieczności ich przyznania już na 20 lat przed ich rzeczywistym wywalczeniem.

5. Jaki stosunek do praw wyborczych kobiet miał Piłsudski i jaki wpływ na osiągnięcie celu miało jego spotkanie z sufrażystkami w willi w Sulejówku?

„Mentalność kobiety z natury jest konserwatywna i łatwo jest na nią wpływać” – mawiał Marszałek. Uważał, że jeśli przyzna się kobietom prawa wyborcze, nie będą potrafiły unieść tej odpowiedzialności.

Być może dlatego też niechętnie przyjął delegację sufrażystek pod dowództwem Justyny Budzińskiej-Tylickiej w swojej willi w Sulejówku, jesienią 1918 roku. Panie, stojąc na mrozie, parasolkami stukały w okna, by w końcu zostały wpuszczone. Tak też się stało, choć Piłsudski żartował, czy będą chciały w Sejmie uchwalić alkoholową prohibicję.
Warto dodać, że zwolenniczką przyznania kobietom praw wyborczych była Aleksandra Piłsudska, żona marszałka, sama się nazywająca „zaciętą feministką” i „modelowym przykładem emancypantki”.

piłsudska 2

Aleksandra Piłsudska – źródło: muzeumpilsudskiego.blog.pl

Polki dopięły swego, Piłsudski dał się przekonać i kilkanaście dni później obywatelki kraju nad Wisłą uzyskały prawa wyborcze.

6. Kiedy dokładnie Polki uzyskały prawa wyborcze?

Na mocy „Dekretu o ordynacji wyborczej do Sejmu Ustawodawczego” Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego z 28 listopada 1918 roku postanowiono, że, jak głosił pierwszy artykuł dokumentu, „wyborcą do Sejmu jest każdy obywatel Państwa, bez różnicy płci, który do dnia ogłoszenia wyborów ukończył 21 lat”.

7. Czy Polki chętnie wzięły udział w głosowaniu? Czy zostały wybrane do Sejmu?

W pierwszych wyborach do Sejmu, w których mogły brać udział kobiety, na 442 posłów wybrano 8 posłanek. Były to:

  • Gabriela Balicka ze Związku Sejmowego Ludowo-Narodowego;
  • Irena Kosmowska z Polskiego Stronnictwa Ludowego „Wyzwolenie”;
  • Maria Moczydłowska z Narodowego Zjednoczenia Ludowego;
  • Zofia Moraczewska ze Związku Polskich Posłów Socjalistów;
  • Zofia Sokolnicka z Narodowej Demokracji;
  • Franciszka Wilczkowiakowa z Narodowego Związku Robotniczego;
  • Anna Piasecka, Polskie Stronnictwo Ludowe „Piast”.

Kobiety podczas kadencji Sejmu 1919-1922 stanowiły 2% posłów, frekwencja wśród pań podczas pierwszych wyborów w wolnej Polsce 26 stycznia 1919 roku, w zależności od regionu, wynosiła od 60 do 90%. Np. w Pabianicach zagłosowało aż 88% mieszkanek tego miasta.

kobieta w sejmie

Pismo Komitetu Wyborczego Kobiet Postępowych, źródło: kongreskobiet.pl

Na zdjęciu głównym widzimy pierwsze kandydatki do Sejmu i Senatu, przedstawione przez jedną z gazet – źródło: sejm.gov.pl

 

5 książek, które przyprawią Cię o dreszczyk grrrozy

Nie ma w nich żadnych makabrycznych zbrodni, rozkładających się trupów czy dziwnych straszydeł, ale przez całą lekturę utrzymują czytelnika w napięciu. Poznajcie 5 mrożących krew w żyłach książek – nie tylko na Halloween!

   1. Yrsa Sigurðardóttir, „Statek śmierci”

yrsa

Powieści rodem ze Skandynawii od 10 lat cieszą się dużą popularnością. Dokładnie od momentu, kiedy swoją premierę mieli „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” Steiga Larssona. Niestety, nie zawsze jednak za tą popularnością idzie wysoka jakość danego dzieła, ale powieści Yrsy Sigurðardóttir dzielnie bronią honoru skandynawskiej literatury spod znaku kryminału i thrillera.

Moim zdaniem trudno o współczesnego pisarza, którego dzieła byłyby bardziej przyprawiające o gęsią skórkę niż te autorki z Północy. Wszystko dzieje się w końcu na Islandii – na ogromnych, odludnych, pełnych śniegu i mrozu terenach.

W „Statku śmierci”, podobnie jak w większości utworów Sigurðardóttir, do akcji wkracza Thora Gudmundsdottir – prawniczka, rozwódka, mama dwójki dzieci, twarda, a jednocześnie ciepła babka. Tym razem zajmuje się sprawą jachtu, który rozbił się przy Reykjaviku. Na jego pokładzie nie ma ani załogi, ani czteroosobowej rodziny nim płynącej… Co się działo w czasie rejsu i gdzie się oni wszyscy podziali? Odpowiedź będzie przerażająca, ale i konkretna – u islandzkiej pisarki, poza jednym kryminałem, żadne tam duchy nie występują – zbrodnie są wyjaśnione racjonalnie.

Niełatwo było mi wybrać tylko jedną z książek Sigurðardóttir, bo one wszystkie są pełne posępnej atmosfery i podnoszą ciśnienie. Jeśli kiedyś polecę na Islandię, to przez tę będę się bała wyściubić nosa poza Reykjavik.

    2. Daphne du Maurier, „Nie oglądaj się teraz”

nie-ogladaj-sie-teraz-w-iext38774196

Daphne de Maurier to pisarka, która zasłynęła „Rebeką” – powieścią przeniesioną na srebrny ekran przez Alfreda Hitchcocka. Skoro sam mistrz filmów grozy sięgnął po tę lekturę, to znaczy, że po twórczości du Maurier możemy się spodziewać wszystkiego najstraszniejszego.

Tak też jest w przypadku innej książki angielskiej pisarki – „Nie oglądaj się teraz”, też zresztą sfilmowanej. Jej dwoje głównych bohaterów – małżeństwo po stracie córeczki, przeprowadza się do Wenecji, ponieważ jedno z nich, a konkretnie mąż, dostało tam pracę.

Na swojej drodze John i Laura spotykają dwie starsze panie, z których jedna twierdzi, że jest medium, mającym kontakt z ich córeczką, chcącą ich przed czymś ostrzec. Kobieta ma również różne wizje z małżonkami związane. Laura jej wierzy, John – nie, jednak sam, wbrew własnej woli i uparcie chcąc trwać przy swojej racjonalności, zaczyna dostrzegać dziwne zjawiska.

Atmosfera zaniepokojenia towarzyszy czytelnikowi przez całą lekturę, tak jak chęć wypatrzenia w końcu tego czającego się w tle zła.

   3. Sophie Hannah, „Zabójcze marzenia”

zabójcze marzenia

Sophie Hannah jest mistrzynią thrillera psychologicznego. Jej książki są (przynajmniej dla mnie) zupełnie nieprzewidywalne. Główna bohaterka (zazwyczaj jest nią kobieta, choć niemal zawsze towarzyszy jej dwójka policjantów płci różnych) raz wydaje się zdrowo „walnięta”, innym razem sprawia wrażenie niewinnej ofiary, a czasem można by ją posądzać o maczanie palców w zbrodni.

Krew, broń, przemoc – tego u Sophie Hannah niemal nie ma, wszystko kręci się wokół ludzkiej psychiki. W „Zabójczych marzeniach” zaczyna się od tego, że kobieta, która bardzo chciała kupić pewien dom, nie mogła przestać oglądać go w internecie nawet w nocy. W pewnej chwili zobaczyła w jednym z pomieszczeń ciało całe we krwi (no dobrze, trochę tej krwi jednak jest), jednak gdy zawołała męża, by też to zobaczył, pokój wyglądał jak przed chwilą wyczyszczony… Co z tego wyniknie? Dla czytającej osoby na pewno ciąg niespodzianek.

Sophie Hannah została też namaszczona przez rodzinę Agathy Christie do pisania kontynuacji jej powieści. Pisarka kreuje więc na nowo przygody Herkulesa Poirot i one też są świetne. Bardzo w stylu oryginału. Rzadko się zdarza, by takie pomysły z kontynuacjami okazywały się szczęśliwe, ale w tym przypadku moim zdaniem tak jest.

   4. Jo Nesbø, „Łowcy głów”

lowcy-glow-b-iext43174603

Norweski pisarz zasłynął serią książek o komisarzu Harrym Hole’u, jednak ma na swoim koncie również utwory dla dzieci (podobnie jak Yrsa Sigurðardóttir) i właśnie „Łowców głów”. Książkę,w której jest zdecydowanie najwięcej przemocy ze wszystkich wymienionych, ale nadal nie ona stanowi główną oś historii.

Nesbø stworzył Rogera Brawna – headhuntera, dorabiającego sobie jako złodziej dzieł sztuki – a to po to, by z ukochaną i bardzo atrakcyjną żoną żyć w luksusowych warunkach. Wszystko idzie dobrze, dopóki Brawn nie postanawia okraść niewłaściwego człowieka. Powiedzieć, że jego życie zachwieje się w posadach, to mało – czy to, jak żył do tej pory, było tylko fasadą i pełnił rolę aktora w czyimś przedstawieniu? Komu może zaufać, i co jeszcze go (i czytelnika) zaskoczy?

Akcja „Łowców głów” jest zdecydowanie wartka i dopracowana w każdym szczególe – wszystkie niejasności, zagadki, które się w trakcie lektury namnożyły, pod koniec zostają wyjaśnione.

Na podstawie książki powstał świetny film, ale jak to z filmami na podstawie książek bywa, nie jest tak dobry jak literacki pierwowzór.

   5. Agatha Christie, „I nie było już nikogo”

agatha christie

Zdaję sobie sprawę, że każda osoba czytająca kryminały pewnie lekturę tej książki ma już za sobą, ale nie mogło jej zabraknąć w zestawieniu. W większości powieści słynnej pani Christie to nie niepokojąca atmosfera jest najważniejsza, a sam sposób dochodzenia przez Herkulesa Poirot czy pannę Marple do rozwiązania zagadki. Czytelnicza obserwacja, jak pracują ich szare komórki, jak zachowywali się konkretni bohaterzy, co motywowało ich działania.

Za to „I nie było już nikogo” to jedna wielka groza. Dziesięć osób dostaje zaproszenie na odizolowaną od reszty świata wyspę. To, co początkowo mieli za cudowną niespodziankę od losu, staje się miejscem, w którym stracą życie. Gdy kolejne osoby giną zgodnie ze słowami dziecięcej rymowanki, (jeszcze) ocalali próbują znaleźć wśród siebie mordercę. Tak naprawdę nikt nie ma alibi, a od dusznej i zabójczej atmosfery domu na odludziu nie sposób uciec…